niedziela, 30 sierpnia 2009

5. ,,Kto ma olej w głowie, temu dość po słowie''

Salazar zaczynał już żałować, że pokazał Rowenie swoją rodzinną bibliotekę, bo kiedy tylko by do niej nie zajrzał, zawsze ją w niej spotykał. Z nudów już sam spędzał tam swój wolny czas, towarzysząc dziewczynie w nauce. A był tak znużony patrzeniem na półki pełne książek, że brał jakieś do ręki i czytał razem z nią. I chociaż miał już tej biblioteki serdecznie dosyć, siedział tak i, czytając, nie dostrzegał korzyści, jakie się z tym wiązały. Stawał się coraz bogatszy nie tylko w złoto, ale i wiedzę. Tak mijały im dni, tygodnie, miesiące…

Trzy miesiące po przyjeździe do Either Rowena zauważyła ze śmiechem pewną poprawę w zachowaniu Salazara.
- Jesteś teraz innym człowiekiem, niż wtedy, kiedy cię poznałam. Całkowicie się zmieniłeś – powiedziała z uznaniem. – Biblioteka dobrze na ciebie działa.
Salazar tylko wzruszył ramionami. Pogrążony był w lekturze jakiejś książki oprawionej w brązową skórę. Wyglądał na bardzo skupionego. O wiele bardziej, niż niejednokrotnie Rowena wciągnięta w kolejne tomy, które pochłaniała. Odezwał się dopiero po chwili:
- Skąd u ciebie te całe ambicje i miłość do książek? Uczysz się całe dotychczasowe życie. Nie chciałaś kiedyś coś zmienić? Wyrwać się z tej klatki, w której trzyma cię matka, posmakować prawdziwego życia?  
- Tak już zostałam wychowana – odpowiedziała Rowena. – Gdybyś musiał żyć w rozpadającej się chacie na skraju lasu, też miałbyś zupełnie inne wartości. Ja nie doświadczyłam przyjęć, wytwornych kolacji, dostatniego życia… Jeśli się czegoś nie pozna, to się za tym nie tęskni. Tobie zawsze wszyscy pobłażali. A ja nauczyłam się, że takich jak ty należy trzymać krótko, bo później wyrosną na złych czarnoksiężników i morderców.
- Czyli takie masz o mnie zdanie – stwierdził z rozbawieniem w głosie Salazar, choć w sercu go to bardzo zabolało. – Dobrze wiedzieć.
Rowena popatrzyła na niego zupełnie jak jej matka, kiedy panicz Slytherin drwił sobie ze sławnych praw wielkich czarodziejów podczas jej lekcji.
- Gdyby tak było, nie chciałabym z tobą rozmawiać – odparła. – Jeszcze wyjdzie z ciebie naprawdę dobry człowiek, tylko potrzebujesz kogoś, kto cię poprowadzi.
Salazar uśmiechnął się tajemniczo na jej słowa i odłożył książkę na bok.
- Otóż to – szybko podjął temat. – Obserwowałem cię przed długi czas, od samego początku, gdy się tu zjawiłaś. Zastanawiałem się już od dawna… Nawet zapytałem ojca, jak dużo istnieje czarodziejskich rodzin, a on odpowiedział, że całkiem sporo, ale wszyscy kryją się przed mugolami.
Rowena uniosła wysoko brwi.
- A co ma piernik do wiatraka? – Spytała zadziwiona.
- Bardzo dużo, jeśli tylko zgodzisz się mnie pomóc – odrzekł Slytherin. – Nie możemy przecież pozwolić, żeby mugole nas zdominowali i abyśmy żyli jak szczury w rynsztoku.
Rowenie co raz bardziej nie podobały się jego słowa, co jeszcze spotęgował wyraz twarzy młodzieńca. Slytherin uśmiechał się teraz tak, jakby zwariował, a jego oczy lśniły niezdrowym blaskiem.
- Jeśli myślisz, że pomogę ci jakoś zapanować nad nie magicznymi, to możesz sobie mnie wybić z głowy – oburzyła się.
Salazar zaśmiał się ponuro.  
- Daj mi dokończyć. Jest wiele dzieci, które tracą swoje magiczne moce, bo nie ma kto ich rozwinąć i dobrze nimi pokierować. Dlatego wpadłem na pomysł założenia szkoły magii, gdzie moglibyśmy trenować młodych na czarodziejów. Oczywiście, tylko tych wybranych, którzy nie są zatwardziałymi mugolami.
Rowena polowi uśmiechnęła się. Zupełnie nie spodziewała się, że Salazar powie kiedyś coś tak inteligentnego. Pomysł był… genialny! Owszem, sama kiedyś myślała o czymś podobnym, aczkolwiek na nieco mniejszą skalę… Częściej w jej głowie pojawiała się wizja czegoś w rodzaju tajnych spotkań złożonych z małych grupek. Nigdy nie pomyślała o czymś tak śmiałym, jak prawdziwa szkoła magii.
- No wiesz, to jest pomysł – odrzekła. - Kto ma olej w głowie, temu dość po słowie. Nigdy bym nie przypuszczała, że wpadniesz na tak szlachetny i cudowny pomysł.
Salazar wypiął dumnie pierś, ujął rękę Roweny i musnął ją ustami.
- Te słowa w twoich ustach wiele dla mnie znaczą, wielmożna pani – powiedział, na co Rowena zaśmiała się. – Więc zgadzasz się?
Dziewczyna pokiwała głową. Po raz pierwszy ujrzała w swym życiu światełko. Wiedziała, że zmierza już w konkretnym celu, a droga, którą wcześniej spowijała gęsta mgła, była doskonale widoczna.
- Więc jest już nas dwoje – dodał Slytherin po chwili namysłu. – Z pieniędzmi mojego ojca, z naszymi magicznymi mocami i twoją inteligencją moglibyśmy wybudować wspaniały zamek. Możemy wyruszać choćby zaraz.
Rowena znów się roześmiała. Salazar powrócił do swego zwyczajnego optymizmu i dziecięcej naiwności, jednak dziewczyna nie miała ani siły, ani chęci, by się na niego o to gniewać.
- Coś taki narwany, musimy to bardzo dokładnie przemyśleć – powiedziała. – Na przykład, gdzie zbudujemy tę szkołę, czy ludzie będą chcieli posyłać tam swoje dzieci… A co, jeśli nie?
- Dlaczego jesteś taką pesymistką? – Zapytał, a uśmiech zniknął z jego wąskich warg. – Jeśli nie będą chcieli, to jakoś ich przekonamy. Opatrzymy zamek potężnymi zaklęciami, żeby żaden mugol go nie odnalazł. Wiesz, ja osobiście proponuję Szkocję. Jest tam dużo lasów, są góry… Większa dyskrecja niż tu, w Anglii.
Na ten pomysł Rowena nieco skrzywiła się. Ta kraina nie budziła w niej zbyt przyjemnych wspomnień, zwłaszcza, że jej rodzina, która przegnała jej matkę wciąż mogła tam żyć.
- Wiesz… Ja pochodzę ze Szkocji – mruknęła.
- Tym lepiej – ucieszył się Slytherin.
- Nie rozumiesz – jej głos zadrżał nieco. – Tam mają po prostu chyba większe uprzedzenia do czarodziejów, bo jest ich chyba więcej, niż tu. Owszem, jest większe prawdopodobieństwo, że szkoła stanie się bardziej popularna, ale istnieje również ogromna szansa, że nas tam odkryją. Nie znam się na magii tak, jak moja matka.
- To się poznasz – odparł Salazar, ściskając delikatnie jej dłoń, aby dodać dziewczynie otuchy. – Masz tu książki, masz różdżkę, więc używaj magii, ile ci się podoba. A ja teraz muszę coś załatwić…
Wstał od stołu i, zanim Rowena otworzyła usta, był już za drzwiami. Wyciągnęła różdżkę, wpatrzyła się w nią uważnie, ale się zawahała. Matka zabroniła jej używać magii w domu pana Slytherina. Choć z drugiej strony… Nie powinna spowodować tu większych szkód. Na wszelki wypadek postanowiła poćwiczyć w lesie. Wyciągnęła z torby kawałek szarego, starego pergaminu i spisała listę zaklęć z książki. Wstała, odłożyła wszystkie dzieła na miejsce i poszła do lasu.

Zapuściła się dość głęboko w las, żeby nikt jej nie usłyszał ani nie zobaczył. Bardziej niż matki czy ojca Salazara obawiała się mugoli, którzy mogli przez przypadek zauważyć to, co robi, a wtedy pomysł młodego Slytherina mogli włożyć między baśnie. Dlatego pierwsze, co zrobiła, to rozejrzała się uważnie dookoła. Las jednak był tu tak gęsty, że nawet, jeśli jakiś mugol mógłby się tu zagubić, nigdy by jej nie zobaczył. Więc Rowena wypowiedziała pierwsze zaklęcie:
- Engorgio!
Wycelowała różdżką w szary, pokryty mchem kamień, który powiększył się trzykrotnie.
- Avis – tym razem dzięki temu zaklęciu, pojawiły się małe, niebieskie, rozćwierkane ptaszki.
Rowena ćwiczyła jeszcze przez kilka minut, aż doszła do końca listy. Widniało tam podejrzanie brzmiące zaklęcie. Wiedziała, że postępowała nierozsądnie, wypowiadając formułki, których nie znała, jednak tak jej było spieszno wypróbować nowe zaklęcia, że nie było już czasu, aby się dowiedzieć, co tak naprawdę wyczaruje, kiedy je wypowie. Dziewczyna wycelowała różdżką w trawę i zawołała:
- Serpensortia!
Ku jej przerażeniu z różdżki wystrzelił ogromny, czarny wąż, który skręcił się obrzydliwie w powietrzu i upadł z głuchym łomotem na ściółkę. Rowena wrzasnęła ze strachu i odskoczyła do tyłu, ponieważ gad odwrócił ogromny, lśniący łeb w jej stronę i wystawił język. Młoda czarodziejka widziała w jego ślepiach tak porażającą pewność, że cofnęła się kilka kroków, ale nie zauważyła kamienia, który uprzednio powiększyła i potknęła się o niego, czego skutkiem był upadek.  
Wąż ruszył w jej stronę, groźnie na nią łypiąc. Serce Roweny o mało nie wyskoczyło z jej piersi. Różdżka wypadła jej z ręki i potoczyła się gdzieś w krzaki, więc nie mogła się bronić. Była już przygotowana na pewną śmierć.

Ale pomoc nadeszła chwilę potem, kiedy wąż był już bardzo blisko niej. Rowena usłyszała jakiś syk, przeraźliwy charkot i dziwne prychanie. Odwróciła głowę i zobaczyła Salazara, stojącego kilka kroków od niej, wpatrzonego w węża. To on wydawał te dziwne odgłosy, a co było jeszcze bardziej zdumiewające, wąż go słuchał. Kiedy Slytherin umilkł, gad odpełzł w krzaki.
- Accio – Salazar spokojnie wypowiedział zaklęcie, a różdżka Roweny podleciała do jego ręki.
- Następnym razem lepiej dokładniej przeczytaj, do czego służą czarno magiczne zaklęcia – poradził, pomagając jej wstać.
- Co to było? – Wyjąkała dziewczyna, otrzepując szatę. Wzięła od Slytherina swoją różdżkę, podczas gdy on chował właśnie do kieszeni swoją. – Dlaczego on cię posłuchał? Ten wąż…
- Bo jestem wężousty – wyjaśnił Salazar.
- Co jesteś? – Zapytała.
- Potrafię rozmawiać z wężami ich językiem – odparł Slytherin, nawet nie próbując ukryć dumy. Poczuł się o wiele pewniej, ponieważ udało mu się zrobić na Rowenie wrażenie. Dziewczyna wciąż bardzo go pociągała, jednak zdążył się już dawno zorientować, że nie zdobędzie jej dawnymi metodami. Ale to właściwie jeszcze bardziej go zachęcało. Pierwszy raz musiał się naprawdę wysilić, aby upolować tę łanię. Bo jaką ma satysfakcję myśliwy z tego, że zwierzyna sama da się złapać w jego sidła?
Rowena przewróciła teatralnie oczami. Była rozdrażniona i wściekła na samą siebie, że tak idiotycznie pozwoliła zapędzić się w kozi róg i utracić różdżkę.
- Zdążyłam się zorientować – zadrwiła. – Chodźmy stąd, na dziś mam dosyć ćwiczeń.
Chwyciła Salazara za rękaw i szybkim krokiem oddaliła się od tego miejsca. Jeszcze nigdy nie obawiała się tak o swoje życie, jak podczas tego ataku węża, którego sama wyczarowała. Postanowiła dostosować się do rad Slytherina, ale postanowiła też sprawdzić w jakiejś książce, co dokładniej znaczy słowo wężousty. Młody dziedzic zaś pierwszy raz od wielu tygodni poczuł się prawdziwym zwycięzcą. Posunął się już o krok dalej w swoim planie – Rowena ściskała jego rękę, a on zachował się jak prawdziwy, mężny rycerz. Ocalił swej damie serca życie, a ona już zawsze będzie musiała być mu za to wdzięczna. Oczekiwał więc sowitej nagrody.

~*~


I oto ostatni podczas tych wakacji rozdział. Następny będzie już w roku szkolnym, niestety. Nie rozpisuję się już, bo przed nowym semestrem mam mnóstwo roboty na innych blogach. Dedykacja dla Groszka :* 

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

4. Zaczytana

Od wydarzenia nad magiczną fontanną minęło kilka dni. Rowena miała serdecznie dość towarzystwa panicza Salazara, który najwyraźniej nie podzielał jej uczuć. Za każdym razem, gdy widywał ją na korytarzu albo w ogrodzie, chciał z nią porozmawiać, ale zanim zdążył powiedzieć choćby jedno słowo, dziewczyna mijała go i znikała gdzieś na resztę dnia. Salazar szukał jej wielokrotnie, ale jego wysiłki szły na marne. Ja jednak mogę wspomnieć, gdzie tak naprawdę ukrywała się Rowena. Była w takim miejscu, gdzie młody Slytherin znalazłby ją natychmiast, gdyby trochę pomyślał. Ale mówi się, że ludzie zwykle nie widzą tego, co mają pod nosem.

Po spotkaniach z Salazarem, Rowena uciekała do lasu, który należał do rodu Slytherinów od pokoleń. Na jego skraju też został wybudowany ich rodzinny dom. Wspinała się wtedy na drzewo, siadała na najbardziej rozłożystej gałęzi i poddawała się nauce. To ją odprężało. I mimo że znała prawie na pamięć treść notatek, którymi były jej książki, to czytała je z niezwykłą dokładnością. Była uzależniona od czytania. Nieważne, czy były to gryzmoły na murach miasta, czy prawdziwe, bardzo drogie książki. Sama też prowadziła pamiętnik, ot tak, żeby tylko pisać. Nie myślała, że kiedyś może go zostawić dzieciom, czy też sprzedać jako ciekawą książkę.

Pewnego ciepłego dnia, pierwszego po ulewie, która miała miejsce również i w tych rejonach, Rowena wybrała się na spacer po ogrodzie przełożonego swojej matki. Widziała go już kilkakrotnie, ale za każdym razem gdy po nim spacerowała, wyglądał jeszcze ciekawiej, niż zwykle. Przechodziła właśnie przez altanę różaną, kiedy usłyszała za sobą czyjś cichy głos:
- Piękny kwiat dla pięknej pani.
Odwróciła się i zauważyła stojącego tuż za nią Salazara Slytherina. Uśmiechał się jak zwykle z wyższością, ale tym razem nie próbował już jej pocałować. Ubrał jej na głowę wianek z czerwonych róż, który wcześniej sam uwił za pomocą różdżki. Rowena zmarszczyła groźnie brwi, ale wiedziała, że napaść na syna dziedzica byłaby niegrzeczna i nie na miejscu. Domyśliła się już dawno, że dziedzic tak naprawdę tylko się z nią drażni i nie żywi wobec niej żadnych cieplejszych uczuć.
- Dziękuję, to bardzo miłe – podziękowała grzecznie i ruszyła w dalszą drogę. Salazar jednak postanowił dotrzymać jej kroku.
- Nadal jesteś na mnie zła? – Zapytał.
- Nie – odpowiedziała krótko Rowena. – Po prostu chcę zostać sama.
Przyspieszyła kroku, ale młodzieniec pobiegł za nią, najwyraźniej rozbawiony jej manierą.
- Dobrze wiem, że jesteś na mnie zła – Salazar nie dawał za wygraną. – A ja jako dziedzic zakazuję ci tego.
Rowena zatrzymała się gwałtownie. Slytherin już nie miał wątpliwości. Na twarzy dziewczyny malował się czysty gniew. Gdyby nie to, że specjalnie ją podpuszczał, oburzyłby się, że jakaś córka zwykłej nauczycielki śmie patrzeć na niego z taką śmiałością. Postanowił jednak dać sytuacji się rozwinąć. Sztywność Roweny aż prosiła się o to, by ją złamać.
- Jeśli myślisz, że twoja pozycja i majątek pozwalają ci mówić każdemu, co ma robić, to grubo się mylisz – warknęła. – Oto ja jestem zła, wbrew twojemu zakazowi.
Wbiegła do lasu, a chusta, którą miała na ramionach, falowała za nią jak ogon puszystego, czarnego kota. Salazar stał w miejscu, nawet nie próbował jej gonić. Był w szoku, że tak uległa dziewczyna, jak Rowena, może pokazać swój prawdziwy charakter. Pewien był, że piętnastolatka po prostu spuści skromnie oczy, jednak nie docenił jej. Kiedy ujrzał ją po raz pierwszy, od razu mu się spodobała. Wiedział, że prędzej czy później mu ulegnie, przecież nie z takimi dziewczynami już sobie doskonale radził, choć on sam miał zaledwie piętnaście lat. Jednak nie sądził, że Rowena okaże się tak nieuchwytną zwierzyną, którą przecież musiał mieć.

Rowena zatrzymała się gdzieś niedaleko jakiejś polanki. Zauważyła drzewo z grubymi, rozłożystymi konarami, które aż się prosiło o to, aby się na nie wejść. Bez problemu wdrapała się na nie, wyciągnęła z torby jeden ze zwojów pergaminu i pogrążyła się w jego lekturze, choć tak naprawdę nie myślała o tym, co czyta. Jej wzrok przesuwał się po tekście, ale młoda Ravenclaw rozmyślała o tym, co wydarzyło się chwilę temu. Wiedziała, że zachowała się bardzo niegrzecznie wobec dziedzica i obawiała się, że będzie musiała ponieść przykre konsekwencje swojej pyskówki. Serce wciąż łomotało jej mocno w piersi po części z wysiłku, a po części ze zdenerwowania, które wciąż targało jej ciałem. Teraz, kiedy już emocje w niej opadły, stwierdziła, że nie powinna pozwolić na to, aby Salazar ją sprowokował. Okazała słabość, ponieważ dała wciągnąć się w grę, którą Mały Książę prowadził od ich pierwszego spotkania. Była na siebie jeszcze bardziej zła, niż na niego.

Slytherin bez trudu znalazł Rowenę po kilkunastu minutach. Siedziała a drzewie, czytając coś uporczywie. Najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z jego obecności. Młodzieniec stał przez chwilę i wpatrywał się w nią, a szyderczy uśmiech natychmiast zniknął z jego twarzy. Teraz, kiedy na jej twarzy nie malowała się chłodna obojętność bądź gniew, wyglądała naprawdę… pięknie. Miał już wiele dziewcząt odznaczających się urodą i wszystkie zdobył tylko i wyłącznie dla ich piękna. Jednak Rowenę pragnął poznać bliżej, zanim ją posiądzie. Miała nie tylko zachęcające ciało, zachwycającą twarz, ale i interesujący umysł. Mimo że kobiety raczej nie kształciły się w niczym innym poza prowadzeniem domu i wychowaniem dzieci, Ravenclaw sama starała się zdobywać wiedzę. Pierwszy raz spotkał kogoś tak młodego, kto sam garnął się do książek. Podszedł więc bliżej i zawołał:
- Co to jest?
Dziewczyna podniosła wzrok znad tekstu i spojrzała na Salazara.
- To moja książka – odpowiedziała chłodnym tonem.
- To? – Zdziwił się panicz Slytherin, powracając do swego złośliwego tonu. – To tylko jakieś stare, rozpadające się zwoje pergaminu. Chodź ze mną, a pokażę ci prawdziwe książki.
Sądził, że Rowena natychmiast zejdzie z drzewa, ale ta tylko skrzyżowała ręce na piersiach i wydęła usta.
- Ile dziewcząt w ten sposób zwabiłeś? – Zapytała. – Bo wiedz, że mnie to kompletnie nie interesuje. Jeśli chcesz po raz kolejny ukazać swoją potęgę, to ci powiem, że nie ma takiej potrzeby.
Salazar zaśmiał się.
- Nie. Chcę ci tylko pokazać naszą bibliotekę – upierał się. – Czemu jesteś tak dziecinna?
Rowena parsknęła śmiechem. Dopiero chwilę później zdała sobie sprawę, że było to niegrzeczne. Jednak nie dbała o to. Gniew znów zawrzał jej we krwi, lecz tym razem postanowiła choć troszkę nad sobą zapanować.
- To ty jesteś niedojrzały – oświadczyła spokojnie. – Bo dziecinadą jest wykorzystywanie córek swoich nauczycielek dla własnej przyjemności.
- Ty jesteś dziecinna! – Krzyknął Salazar, czym wywołał jeszcze głośniejszy śmiech Roweny. Mimo że naprawdę zapragnął nawiązać z nią przyjaźń, nie potrafił opanować tego przedrzeźniania jej.
- Ty jesteś dziecinna – powtórzyła. – Ile ty masz lat, żeby się ze mną kłócić o takie głupoty?
Salazar nie odgryzł się jej natychmiast. Poczuł się głupio. Stwierdził, że ma do czynienia ze spostrzegawczą dziewczyną, nie tylko bardzo ambitną i zupełnie inną od jego ideału kobiety. Zmarszczył lekko brwi.
- Dobrze, przyznaję, że zachowałem się wtedy niedojrzale – powiedział udawanym głosem zbitego psa. – Przepraszam.
Rowena od razu się uśmiechnęła.
- To słowo właśnie chciałam usłyszeć – odpowiedziała i zwinnie zeskoczyła z drzewa.

Gdy wracali w stronę zamku, Salazar wziął od Roweny jeden z jej pergaminów i przyjrzał się mu dokładnie. Pismo wyglądało na kobiece, wąskie i eleganckie, jednak atrament był już wyblakły, a pergamin wysłużony. Widać było, że Rowena często z niego korzystała.
- Tylko uważaj – ostrzegła go dziewczyna. – Ten był drogi, nie zniszcz go.
Salazar oddał bez słowa Rowenie jej drogocenny pergamin. Pierwszy raz zdał sobie sprawę z tego, że nie wszyscy są tak majętni, jak on i zdarzają się osoby, które dbają o to, co posiadają. Zaprowadził swą towarzyszkę do biblioteki. Wiedział, że widok tylu książek, z których może korzystać sprawi jej przyjemność i być może zmieni stosunek do niego. Komnata była ogromna. Wszędzie były półki, wypełnione książkami o złoconych grzbietach i oprawionych w skórę. Slytherin wyciągnął jedną z nich i podał ją Rowenie, która obejrzała ją dokładnie. To nie była pierwsza prawdziwa książka, którą trzymała w dłoniach. Kiedy była dzieckiem, jej rodzice posiadali w zamku podobną bibliotekę z podobną ilością pięknych woluminów.
- No, to jest coś – mruknęła, przyglądając się okładce. Otworzyła ją. Napisana była ręcznie ciemnym atramentem. Karty pergaminowe były jak nietknięte. – Otwierałeś w ogóle którąś z tych książek?
Salazar rozejrzał się po bibliotece.
- Raz albo dwa, kiedy kazał mi ojciec – odparł, wzruszając lekko ramionami. To nie był jego świat. – Najchętniej przeglądałem te – zaprowadził dziewczynę do jednego z działów. Znajdowały się tam książki oprawione w czarną skórę. Na grzbietach złotymi literami wypisane były tytuły takie jak Czarna magia opanuje świat czy Tajemnice najczarniejszej magii.
- Nie wiedziałam, że duchowni przepisują takie książki – powiedziała Rowena, przeglądając ostrożnie tom, który podał jej Salazar.
- Wiesz, powiem ci jedną rzecz – rzekł Slytherin. – I zapamiętaj ją sobie. My, czarodzieje, jesteśmy zawsze o krok do przodu od mugoli.
Wyciągnął z kieszeni różdżkę, wycelował nią w jedną z książek o czarnej magii, a ona obleciała komnatę dookoła i powróciła na swoje miejsce. To mu Rowena musiała przyznać. Był utalentowanym chłopcem, ale bardzo leniwym. I to postanowiła mu też powiedzieć.
- Wiesz, ty dużo byś osiągnął, ale jesteś strasznym leniem.
Salazar zaśmiał się.
- Mam to traktować jako obelgę czy komplement? – Spytał, puszczając jej oczko. Rowena wzruszyła ramionami, udając, że tego nie zauważyła.
- Raczej jako radę – odparła. – Przyłóż się bardziej do nauki, a mniej do głupot, to zajdziesz daleko.
- Jeśli chcesz, możesz tu przychodzić i korzystać z tej biblioteki – powiedział, porzucając swój władczy, sarkastyczny ton. Rowena nic nie odpowiedziała. Miała pewne wątpliwości, czy będzie potrafiła tutaj trafić.

Od tego momentu, kiedy tylko Salazar szukał córki swej nauczycielki, zawsze znajdował ją, siedzącą w bibliotece, pogrążona w jakiejś lekturze. Mimo że samemu nie chciało się nic czytać, lubi obserwować ją z ukrycia, jak co chwilę przewraca kartki. Nigdy nie czuł takiej radości przez świadomość, że kogoś uszczęśliwił takim gestem, jak zgoda na czytanie książek.

~*~


Wybaczcie, że wczoraj nic tu nie opublikowałam, ale nie miałam czasu dokończyć pisać. Teraz też bardo się spieszę, więc się nie rozgaduję. Dedykacja dla Eles :* 

niedziela, 16 sierpnia 2009

3. Nawiedzona narzeczona

Do końca dnia już nie pojawiła się na niebie ani jedna burzowa chmura. Słońce co prawda nie przypiekało, a powietrze było rześkie i chłodne, jednak pogoda była naprawdę urocza. Pan Gryffindor dotarł do domu wraz z synem dopiero późnym wieczorem. Matka Godryka bardzo się niepokoiła, co chwilę zerkała przez okno, wypatrując męża, więc kiedy ujrzała na horyzoncie dwie ciemne, znajome sylwetki, odetchnęła z ulgą. Wybiegła na zewnątrz, nie zważając na błoto dookoła domu i pomogła zaprowadzić konie do szopy.
- Tak się martwiłam… - Wydyszała, kiedy wszyscy weszli już do domu. – Nie wróciliście na noc, już myślałam, że was zbóje napadły.
Matt machnął lekceważąco ręką i zrzucił na podłogę dwie pokaźne łanie.
- Zatrzymaliśmy się w pobliskim sierocińcu na noc, bo okropnie się rozpadało. Wolałem nie ryzykować zdrowia Godryka – wyjaśnił żonie. – Wiesz, że mają tu coś takiego? Przyprowadza się tam niechciane dzieci… ciekawy pomysł. I strasznie kosztowny. Ta kobieta, właścicielka, musi być czarownicą, bo nie wiem, do licha, skąd ona bierze pieniądze na utrzymanie tych wszystkich dzieciaków.
Helenę bardzo zainteresował ten temat.
- Pamiętasz może, jak się nazywa? – Spytała.
Matt Gryffindor zamyślił się, marszcząc nieco brwi.
- Anna Hulepulepuf, czy jakoś tak… - Odpowiedział w końcu po dłuższym zastanowieniu.
- Chyba Hufflepuff – wtrącił się Godryk, który nieśmiało przysłuchiwał się konwersacji swoich rodziców. – Słyszałem gdzieś kiedyś, że niejaki Adalbert Hufflepuff zginął w bitwie z goblinami jakieś dziewięć, dziesięć lat temu. To może jej mąż?
- Och, tak, też obiło mi się o uszy – potwierdziła Helena, zabierając się za dwie martwe łanie, które już nieco zesztywniały. – Godryku, była dziś u nas Greta z matką. Pytała o ciebie, również bardzo się zaniepokoiła twoim zniknięciem.
Na twarzy młodzieńca pojawił się cień zniecierpliwienia. Westchnął ciężko.
- Matko, czy muszę ci kolejny raz powtarzać, że nie chcę mieć z nią nic wspólnego? – Zapytał, siląc się na spokój i uprzejmość. – Nie przepadam za nią, nie lubię rozpieszczonych, dąsających się co chwilę dziewcząt. Są męczące, a Great jest właśnie przykładem takiej panny.
Na jego słowa Matt uśmiechnął się złośliwie. Sam doskonale wiedział, co przeżywa jego syn, ponieważ jego małżeństwo również zostało zaaranżowane, jednak on miał tę łatwość, że w jego matce kochał się skrycie od wielu lat. Mimo to rozumiał syna i puścił mimo uszu tę niemiłą uwagę.
- Ta Anna Hufflepuff ma córkę w jego wieku – rzekł do żony. – Zupełne przeciwieństwo Grety McCower. Grzeczna, dobrze ułożona, spokojna… Może odwiedzisz ją któregoś dnia? Zawiózłbyś im coś w ramach wdzięczności za gościnę. Szkoda, że nie miałem przy sobie złota, mógłbym nieco wspomóc ten ich sierociniec…
- To dobry pomysł – zgodził się Godryk, który z chęcią podłapał temat. Chciał uniknąć rozmowy o rozpieszczonej Grecie. – Jeśli jutro będzie ładna pogoda, pojadę i po drodze upoluję królika albo bażanta. A teraz idę spać, jestem zmęczony.
To mówiąc, wstał, pożegnał się z matką i opuścił kuchnię.

Wszedł po schodach na stryszek, gdzie mieszkał razem z młodszym o rok bratem Henrykiem. Miał jeszcze dwie siostry: najstarszą Elizabeth, która wyszła już za mąż za zamożnego szlachcica z Anglii, dwunastoletnią Barbarę i dziewięcioletnią Sarę. Wszystkie jego siostry były niewykształcone, gdyż ogólnie panowała moda na nauczanie dziewcząt w domach przez matki i przygotowywanie ich do roli żon. Elizabeth umiała co jedynie napisać i przeczytać swoje imię i kilka modlitw, za to pozostałe dwie siostry wpatrywały się tempo w litery w śpiewnikach kościelnych. Godryk, którego uczył alfabetu ojciec, miał o wiele więcej szczęścia, niż większość dzieci w okolicy. Na obrzeżach wsi dzieciarnia biegała na golasa albo w jakichś starych, brudnych szmatach, całymi dniami albo goniąc krowy po pastwiskach, albo chlapiąc się w rynsztoku. Pełna swawola i zacofanie, jak panowała w większości osad.
Godryk położył się do łóżka. Jego brata jeszcze nie było. Przewrócił się na bok, myśląc o Grecie McCower, którą uważano za jedną z najpiękniejszych dziewczyn w okolicy. Była obiektem westchnień wielu chłopców, nie tylko nastolatków, ale i młodszych dzieciaków. Samego Godryka jednak nie zachwycała. Była prosta i płytka, choć uważał, że zgrzeszyłby, gdyby powiedział, że jest brzydka. Za to Helga zrobiła na nim o wiele większe wrażenie.

*

Następnego ranka spełniło się życzenie Godryka. Nieba nie znaczyła ani jedna chmurka, a słońce świeciło całą swoją mocą. Młodzieniec czym prędzej osiodłał konia, zabrał potrzebne rzeczy i wskoczył na niego. Już prawie wyjeżdżał poza obręby wsi, kiedy usłyszał za sobą znajomy krzyk:
- Godryku! Hej, to ja!
Godryk, jako dobrze wychowany młody człowiek, zatrzymał konia i odwrócił się, choć groza ogarnęła jego serce. Biegła ku niemu Greta. Miała na sobie ciemnoróżową suknię, dziwny kapelusz z piórami, a białe buciki już dawno ubrudziła błotem.
- Chyba mnie nie zauważyłeś – powiedziała, kiedy dobiegła do niego.
Miała złote loki, jasnoniebieskie oczy, usta różowe jak pączek róży, a na twarzy uroczy uśmiech. W całej swojej doskonałości jednak nie urzekała Godryka. Ten przyglądał się jej raczej chłodno, zły, że przerwano mu wyprawę. Ona jednak zdawała się tego nie zauważyć, bo nadal uśmiechała się do niego kokieteryjnie.
- Gdzie jedziesz? – Spytała. – Znów na polowanie?
- Można tak powiedzieć – odparł Godryk.
- A zabierzesz mnie ze sobą?
Godryk musiał mocno się wysilić, żeby nie wybuchnąć śmiechem, choć poczuł, jak ogarnia go irytacja.
- To niebezpieczne, poza tym… - Zawiesił głos i pozwolił sobie na cień tajemniczego uśmiechu. – Później jadę jeszcze do kogoś.
Wesoły uśmiech przybladł nieco na twarzy Grety. Gryffindor z zadowoleniem poznał, że dziewczyna utraciła nieco pewność siebie. Całkowicie zignorował fakt, że zachował się wobec niej trochę niegrzecznie.
- A powiesz mi do kogo? – Zapytała ostrożnie.  
- Do Helgi – odpowiedział, postanowiwszy pociągnąć przez chwilę tę grę.
Greta spoważniała. Osobiście uważała, że jest co najmniej narzeczoną Godryka. Wiadomość o jakiejś innej dziewczynie w życiu jej ukochanego wstrząsnęło nią do tego stopnia, że łzy podeszły jej do oczu, choć postanowiła się szybko opanować. Doskonale wiedziała, że Godryk jest optymistą i nie znosi osób, które użalają się nad sobą.
- To twoja… - Urwała.
- Nie mam teraz czasu, naprawdę – Godryk postanowił zakończyć tę niewygodną rozmowę. – Wrócę późnym wieczorem!
Pomachał jej na pożegnanie ręką, popędził konia i po chwili zniknął Grecie z oczu, która jeszcze przez chwilę stała prawie po kostki zanurzona w błocie i wpatrywała się w miejsce, w którym zniknął chłopak. Zacisnęła mocno wargi, odwróciła się na pięcie i udała się w stronę swojego domu. Nie mogła uwierzyć, że Godryk wzgardził spotkaniem z nią. Udało jej się wyrwać spod oka matki i spotkać ze swym narzeczonym bez obecności przyzwoitki, a on tak po prostu pojechał. Zamierzała o wszystkim opowiedzieć swoim rodzicom, którzy, podobnie jak ona, uważali Godryka za swojego zięcia.

*

Młodzieniec pogalopował do pobliskiego lasu, gdzie szczęście pozwoliło upolować mu trzy króliki. Pognał konia w dobrze zapamiętanym kierunku. Las pachniał świeżością, mchem i mokrą ściółką, a z liści co chwilę skrapiały głowę młodzieńca krople z wczorajszej ulewy. Promienie słońca przedzierały się przez korony drzew, pieszcząc twarz Godryka swymi ciepłymi palcami, choć od czasu do czasu go opuszczały, kiedy wkraczał w ciemniejsze, bardziej mroczne zakątki lasu. Jechał kilka godzin, zanim dostrzegł na horyzoncie stojący na wzgórzu sierociniec. Nie wyglądał już tak ponuro, jak mu się wydawało, a po podwórku biegała cała zgraja dzieciaków, cieszących się z promieni słońca i powrotem do zdrowia.
Godryk ponaglił konia, a po chwili był już na miejscu. Helga Hufflepuff pracowała w zrujnowanym ogródku, który usiłowała przywrócić do dawnego stanu, choć nie było to łatwe. Poznał ją natychmiast. Burza rudych, poskręcanych w sprężynki włosów powiewała na orzeźwiającym wietrze, a obfite piersi kołysały się delikatnie, kiedy pochylała się, aby zebrać i wrzucić do kosza ostatnie, zgnite resztki, które zostały ze zbiorów. Zauważył też, że i ona go rozpoznała, bo wstała z klęczek i pobiegła do domu. Po minucie wróciła z matką u boku.
- Ach, to ty, Godryku, dzień dobry – powitała młodzieńca pani Hufflepuff. Była jak zwykle zapracowana i lekko spocona, ale na pełnej twarzy jaśniał promienny, zachęcający uśmiech. – Co cię do nas sprowadza?
- Chciałem się odwdzięczyć za wczorajszą gościnę – odparł, zeskakując z brązowego konia i wręczając właścicielce sierocińca trzy zające. Odczepił również od pasa pokaźną sakiewkę i wcisnął Heldze, która nic nie powiedziała, tylko wytrzeszczyła na niego oczy. Nigdy w życiu nie trzymała w dłoniach takich pieniędzy.
- Nie trzeba było się fatygować – powiedziała Anna, biorąc od niego prezent. – Ale oczywiście bardzo dziękujemy, to bardzo poprawi byt naszych dzieciaków. Więc może zostaniesz na obiedzie?
- Bardzo chętnie.
Anna zwróciła się teraz do córki:
- Proszę, dotrzymaj towarzystwa Godrykowi, dopóki nie skończę gotować.
Helga skinęła sztywno głową, lecz nie wyglądała na zachwyconą. Matka ponownie zniknęła w drzwiach domu, a dziewczyna zaprowadziła przybysza w nad rzeczkę. Często tam przesiadywała, kiedy chciała pobyć chwilę sama. Nawet ją czasami męczyło towarzystwo dobrych, choć w gruncie rzeczy niesfornych dzieciaków.
- Odniosłem wrażenie, że nie przepadasz za mną – odezwał się Godryk, siadając obok Helgi na trawie. – Powiesz mi, dlaczego?
- Nie – odpowiedziała oschle Helga. – Matka prosiła mnie, żebym dotrzymała ci towarzystwa, ale chyba nie musimy rozmawiać.
- No tak – zgodził się. – Mimo to chciałbym cię poznać. Widziałem cię zaledwie przez chwilę, ale imponujesz mi.
- Czym? – Spytała Helga.
W jej głosie Godryk wyczuł nutkę dobrze skrywanej złości, której nie potrafił rozgryźć. Nie powiedział przecież niczego, co mogłoby ją urazić, starał się być tak miły, jak tylko potrafił.  
- Jesteś taka spokojna… Zawsze robisz, co ci każe matka… - Rzekł, ważąc każde słowo. Za nic w świecie nie chciał zdenerwować Helgi, która wywołała w nim najszczerszą sympatię. – Znam taką jedną… Całkowite twoje przeciwieństwo. Zawsze robi dookoła siebie szum. Ksiądz nie lubi jej rodziny.
- Za to za mną i moją matką ksiądz wprost przepada – odpowiedziała dziewczyna.
- Więc widzisz. Może jednak spróbujesz mnie polubić? Albo chociaż zaakceptować. Można powiedzieć, że… Uratowałyście nam wczoraj życie.
Helga wzruszyła ramionami, choć serce jej nieco zmiękło. Nie miała pojęcia, że Godryk tak na to patrzył. Dla jej matki ugoszczenie zziębniętych, głodnych przybyszów zza lasu było czymś oczywistym. Tego przecież oczekiwał od nich Chrystus. Pomocy tym, którzy jej potrzebują. Nie oczekiwały więc za to żadnej nagrody poza tą, którą miały dostać w Niebie.
- Nie chcę tu siedzieć tylko z tobą, to nieprzyzwoite – odparła, zdobywszy się w końcu na szczerość. – To by źle wyglądało w oczach księdza, a nie chcę go zrazić. Bardzo nam pomaga i nie chcę, żeby pomyślał, że grzeszę.
- Ach… Przepraszam, nie sądziłem, że tak o tym myślisz – mruknął Godryk.
Helga znów sztywno skinęła głową, nadal wpatrzona w rwący strumyk. Zapanowało między nimi milczenie. Dziewczyna nie miała pojęcia, o czym mogła z nim rozmawiać, Godryk zaś zaczął się zastanawiać, co mógłby powiedzieć, aby nie uraziło to jego towarzyszki. W oddali słychać było śmiechy starszych dzieci, które o wiele łatwiej poradziły sobie z chorobą i postanowiły tego dnia wyjść na zewnątrz, aby się przewietrzyć. W pewnej chwili usłyszeli trzask gałęzi, a kiedy oboje się obejrzeli, zobaczyli za sobą ukrytych w krzakach dwóch małych chłopców z umorusanymi, uśmiechniętymi buziami. Zaczęli ich przedrzeźniać:
- Helga ma narzeczonego, Helga ma narzeczonego!
Zaczęli ze sobą tańczyć, śpiewając „Helga ma narzeczonego!”, a ich śmiech niósł się szerokim, wdzięcznym echem po zielonych pagórkach. Dziewczyna wstała z wściekłą miną. Pierwszy raz dzieci tak ją rozwścieczyły. Chłopcy natychmiast przestali się z niej nabijać, ale niższy z nich zawołał na odchodnym:
- Powiemy cioci Annie, żeby już szykowała wesele!
I pobiegli w stronę sierocińca, śmiejąc się i nadal podśpiewując irytującą Helgę piosenkę, informując tym samym pozostałe dzieci, jakie bezeceństwa zaszły pomiędzy ich opiekunką a przystojnym przybyszem. Dziewczyna usiadła z powrotem na trawie z wściekłą miną.
- Widzisz? – Zapytała ze złością, kierując cały swój gniew na Godryka. – Przez ciebie dzieci stają się nieznośne. A zawsze były grzeczne. Przynosisz pecha.
Godryk roześmiał się na te słowa.
- Przecież to tylko dzieci – odpowiedział uspokajająco, choć wiedział, że nie uda mu się niczego wskórać. Nie przejął się jednak złością Helgi, bo wydała mu się w tym swoim nieporadnym gniewie całkiem urocza. – Drażnią się z tobą. Im bardziej się będziesz denerwować, tym bardziej będą chciały cię zdenerwować.  
- Bardzo jesteś spostrzegawczy – warknęła Helga. – Jakbym tego nie wiedziała, mieszkając pod jednym dachem z tuzinem małych dzieci.

Pani Hufflepuff zawołała wszystkich na obiad. Helga, rada, że już nie musi zabawiać gościa, natychmiast zerwała się z miejsca i pobiegła do jadalni. Pokój był równie lichy, jak i reszta wszystkich komnat w sierocińcu. Meble były w ogóle niedobrane, zupełnie tak, jakby wszyscy mieszkańcy pobliskiej wioski ofiarowali właścicielce sierocińca to, co im zbywało. Piętnastolatka zajęła krzesło obok matki, Anna natomiast posadziła Godryka między Mary Kate i tym niskim chłopcem, który drwił sobie z niego i Helgi.
- Ręce umyte? – Spytała pani Hufflepuff. – CJ, zostaw Alvina… Sylwio, złóż ładnie ręce. Dziękujemy Ci, Panie za te dary, którymi raczyłeś nas obdarować.
Ostatnie jej słowa były króciutką modlitwą, którą później powtórzyły dzieci. Pani Hufflepuff podała skromny obiad. Kiedy chłopiec imieniem Alvin, dostał swoją porcję buraków z gotowanymi kawałkami królika, który pani Hufflepuff otrzymała w podzięce od młodego Gryffindora, od razu wypalił:
- Ciociu Anno, a Helga ma narzeczonego.
Dzieci natychmiast zaczęły chichotać, a Helga spłonęła rumieńcem i zacisnęła wargi ze złości. Nie odważyła się skomentować tych słów, pozostało jej jedynie skarcenie śmiejących się pod nosami chłopców samym spojrzeniem.
- Naprawdę? – Zdziwiła się pani Hufflepuff, siadając z powrotem na swoim przeżartym przez korniki krześle. – A od kiedy to?
- Dzisiaj siedziała z tym chłopakiem nad strumykiem – Alvin wskazał palcem na Godryka.
- To nieładnie pokazywać palcem – upomniała go Helga, nadal czerwona na twarzy z wściekłości. – I nieładnie zmyślać. Po obiedzie pójdziesz do kąta.
Alvin zamilkł, jednak nadal chichotał pod nosem, usiłując wepchnąć sobie do ust całego buraka. Skończyło się tym, że pani Hufflepuff musiała interweniować i wyciągnąć mu go z ust, bo chłopiec nie mógł go przełknąć.
- To się  mogło skończyć śmiercią! – Zawołała, choć jej młody gość domyślił się, że takie sytuacje z tyloma dziećmi przy stole to już norma, dlatego pozwolił sobie ba pobłażliwy uśmiech, który posłał Alvinowi. – Uspokójcie się już wszyscy! – Teraz zwróciła się do Godryka: - Wybacz mi, kochaneczku, ale tak zwykle wyglądają tu posiłki.
Młodzieniec tym razem uśmiechnął się do kobiety.
- Też mam młodsze rodzeństwo, więc mam to na co dzień – rzekł.

Po obiedzie Godryk oznajmił, że już wystarczająco nadużył gościnności pani Hufflepuff i musi ruszać w drogę powrotną. Anna pożegnała go wylewnie, a Helga zaledwie skinęła głową. Młody Gryffindor wskoczył na konia i pomknął przez wrzosowiska w stronę swojej wioski.
Powrócił dopiero późnym wieczorem. To, co zastał po powrocie, nie uradowało go ani trochę. Wręcz przeciwnie, jęknął w duchu na widok państwa McCower i zapłakanej groteskowo Grety. Zaprowadził konia do szopy najwolniej jak potrafił i wszedł do domu, powłócząc nogami. Jego matka tłumaczyła coś pani McCower, lecz kiedy Godryk stanął w pełnym świetle, wszelkie rozmowy ucichły. Dwie siostry Gryffindora ukryły się za szafą i podsłuchiwały, próbując zamaskować śmiech piąstkami wciskanymi do ust.
- O wilku mowa – rzekła z lodowatą wyższością pani McCower. – Greta poinformowała nas, że źle się wobec niej zachowałeś.
- Po prostu się spieszyłem, to wszystko – odpowiedział Godryk. – Jeśli ją uraziłem, to przepraszam, nie miałem uczyniłem tego celowo.  
- Dokąd się spieszyłeś? – Wtrącił się ojciec Grety, który chyba uległ podejrzliwości swej córki i również był przekonany, że Godryk sposobił sobie kochankę.
- Za namową ojca udałem się do sąsiedniej wioski, aby podziękować właścicielce sierocińca za nocleg – odparł uroczyście oskarżony, którego całe to przedsięwzięcie zaczęło bawić. – Dwa dni temu byliśmy z ojcem na polowaniu. Gdy wracaliśmy, okropnie się rozpadało, więc zatrzymaliśmy się w pobliskim sierocińcu. Nie było potrzeby skarżyć rodzicom, Greto. Przecież nie zakocham się w przypadkowo spotkanej osobie.
- Dobrze już – powiedziała pani McCower, patrząc karcąco na córkę. Na policzkach starszej damy pojawiły się ledwo dostrzegalne rumieńce wstydu. – Przepraszamy za to zamieszanie. Chodź, Greto.
Obie wyszły z kuchni, łopocząc połami swych pięknych, obszytych rudym futrem płaszczy. Matt odprawił Godryka, ale gdy ten był już w progu, usłyszał groźnie brzmiące, choć stłumione przez przyłożoną do ust dłoń słowa ojca Grety:
- Pamiętaj o naszym układzie, Matt – mruknął. – Jeśli Greta nie poślubi twojego syna, możesz się pożegnać z tym złotem.
Minął Godryka w drzwiach, potrącając go brutalnie i wyszedł z domu, trzaskając drzwiami. Młody Gryffindor wszedł do swojego pokoju i rzucił się na łóżko. Sięgnął po różdżkę, którą zaczął zestrzeliwać muchy z sufitu. Na samą myśl o małżeństwie z Gretą aż drżał ze strachu. Teraz już wiedział, że nigdy jej tak naprawdę nie lubił.

~*~


Mam nadzieję, że się podobało. Już się bałam, że się komputer popsuje, zanim to napiszę. Streszczam się, bo na siostrzenicę muszę coś napisać. Dedykacja dla carmen37 :* 

niedziela, 9 sierpnia 2009

2. Pomocna dłoń

Deszcz uderzał w szyby posępnego, starego sierocińca, a wiatr targał drzewami wyginającymi się we wszystkie strony tak, jakby chciał wyrwać je z korzeniami i wywiać gdzieś daleko stąd. Niebo pokrywały ciemne, groźne chmury. Ale nie tylko pogoda była podła. W sierocińcu rozszalała wśród małych podopiecznych epidemia krupu. Ostatnio stała się to dość częsta choroba w takich miejscach, jak to.
Właścicielka sierocińca, pani Hufflepuff, od rana miała urwanie głowy z maluchami, które kaszlały, gorączkowały i majaczyły w półśnie. Córkę chciała trzymać z dala od ogniska epidemii, ta jednak uparła się, by pomóc. Była dobrym duchem tego przygnębiającego, zimnego sierocińca. Lekarz miał przybyć dopiero wieczorem, ale Anna Hufflepuff wątpiła, aby zechciał pomóc dzieciom za tak marne pieniądze, jakie mu miała zaoferować. Od kiedy tylko straciła męża, jej świat się zawalił. Napędzały ją tylko dzieciaki, którymi się opiekowała i córka.

Helga otarła pot z czoła i podała matce stos świeżo upranych, lnianych ręczników. Była niezbyt wysoką, trochę przy kości dziewczyną, podobnie jak jej matka, z jasnorudymi włosami, z tą tylko różnicą, że oczy Helgi były niebieskie, a Anny - ciemnoszare. Poza tym była do matki niezwykle podobna, nie tylko z wyglądu, ale i charakteru. Bo niewiele jest ludzi, którzy w tak trudnych, średniowiecznych czasach założyliby sierociniec dla chorych, ubogich dzieci bez opieki. Zatem Anna Hufflepuff zyskała sobie uznanie miejscowego księdza i nie musiała się bać, że ktoś zacznie ją nagle posądzać o uprawianie czarów. Bo to właśnie robiła Anna. Uczyła córkę magii, co pomagało też w prowadzeniu sierocińca.

Anna pochyliła się nad małą dziewczynką, którą zwali Mary Kate. Była tu od niedawna. Jej ojciec, usłyszawszy o sierocińcu, oddał ją pod opiekę pani Hufflepuff. Powód był prosty - miał zbyt dużo dzieci, by je wszystkie utrzymać, więc pozbył się najstarszej z nich, mając nadzieję, że jakoś sobie poradzi. Ale to najlepsze, co mogło czekać takie wzgardzone przez rodziców istotki, jak Mary Kate. Większość wyrzucano na ulicę, gdzie nie mogły przeżyć dłużej, niż kilka dni.
- Helgo, zagotuj więcej wody – zakomenderowała Anna.
Helga natychmiast zrobiła to, co kazała matka. Zawsze robiła, co jej kazano. Była posłuszna, jak małe dziecko, zbyt naiwne i uległe, by nie zostać wykorzystanym. A Helga miała już piętnaście lat. Co niedzielę biegała do kościoła, uczyła młodsze sieroty o Bogu i robiła wiele innych rzeczy. Stała się ich młodą nauczycielką, choć sama studiowała pilnie magię, którą zatajała przed dzieciakami, co nie było trudne, bo je kochała i potrafiła sprawić, że robiły wszystko, o co je prosiła. Anna zaś nie była bogata, a utrzymanie sierot sporo ją kosztowało. Robiła to z czystej dobroci serca, mając nadzieję, że córka przejmie po niej ten „interes”.

Przez małe okna od dłuższego czasu nie wpadały promienie słońca. Było zimno, ciemno i ponuro, a niewielką grządkę pani Hufflepuff zalewał deszcz. Mimo dachu nad głową, sieroty cierpiały głód i zimno, kiedy wychodziły na zewnątrz, ich skostniałe, bose stopy tonęły w brudnym, błotnistym błocie, a szare sukienki brudziły się natychmiast.
Mary Kate zapadła w końcu w niespokojny sen, mrucząc coś w gorączce. Pani Hufflepuff odetchnęła z ulgą; teraz mogła zająć się resztą chorych dzieci. Musiała ukoić każde z osobna, wysłuchać, pocieszyć, podać napar z ziół… Dostała od księdza trochę lekarstwa na krup, bo ta choroba nader często występowała w tych regionach. Biorąc pod uwagę to, że w tych czasach leki były bardzo drogie i cenne, Anna trzymała ipekakuanę na czarną godzinę, która właśnie nastała. Podała trochę specyfiku małemu chłopcu, którego Helga znalazła w lesie parę lat temu, gdy zbierała grzyby. I tak dziecko, liczące już sobie lat jedenaście, mieszkało w sierocińcu do tej pory. Jednak takie sytuacje nie były niczym zaskakującym, w średniowieczu dzieci było całe mnóstwo, jednak wiele z nich dożywało zaledwie kilku lat. To nie był dobry czas dla dzieci.

*

Do wieczora, zanim przybył lekarz, zmarła dwójka dzieci. Jedno dopiero co zostało Annie podrzucone na próg, drugie zaś urodziła kobieta, którą dwa lata wcześniej przyjęły kilka dni przed porodem. Młoda ofiara brutalnego gwałtu zmarła następnego dnia, pozostawiając syna na głowie pani Hufflepuff i jej córki. Teraz zaś szlochająca cicho Helga musiała wynieść do izby jej matki dwa zimne, sine truchełka owinięte w niedawno wyprane, lniane ręczniki. Lekarz natomiast nawet dla kilku pozostałych, najmłodszych sierot nie przepowiadał on długiego życia.
- To straszne choróbsko, szanowna – powiedział, chowając swój marny sprzęt lekarski do ziszczonej, skórzanej torby. – A przy takiej pogodzie i tylu chorych zostaje się tylko modlić. Jedno dziecko zaraża drugie…
- Tak, Helgę właśnie wysłałam do kościoła – powiedziała Anna Hufflepuff, patrząc z rozczarowaniem na mugola. – Obiecała, że zostanie na wieczorną mszę i da na tacę. Powinna niedługo wrócić, choć wolałabym, żeby została w kościele, jak najdalej od tego ohydztwa. Chociaż ona by się wystrzegła przed chorobą.
Lekarz tylko wzruszył ramionami. Miał na głowie teraz całą wioskę, w której również panowała epidemia, poza tym był już tak zmęczony, że los dzieciaków w sierocińcu w ogóle go nie interesował. Chciał jak najszybciej wrócić do domu, gdzie żona czekała na niego z ciepłym obiadem.
- Przemarznie i wróci z zapaleniem płuc – rzekł. – Z deszczu pod rynnę. Do widzenia, szanowna. Zdrowia życzę.
- Dobranoc – pożegnała go pani Hufflepuff.
Dla niej jednak noc zapowiadała się nie tak dobrze, jakby tego sobie życzyła.

Helga wróciła pół godziny później cała przemoknięta i drżąca z zimna. Matka posadziła ją przy kominku i kazała się jej przebrać w suchą szatą, a sama poszła podgrzać córce zupy jarzynowej. Bardzo wzięła sobie do serca rzuconą przez lekarza mimochodem wzmiankę o zapaleniu płuc, które, podobnie jak i ospa, było wyrokiem śmieci dla człowieka.
- Ksiądz dał mi to – Helga wyciągnęła ku matce skostniałą z zimna piąstkę i otworzyła ją. Na dłoni leżała mała buteleczka ipekakuany. – Powiedział, że jak się rozcieńczy z wodą, to wystarczy na dłużej.
Pani Hufflepuff wzięła od córki fiolkę i schowała do kieszeni szarego fartucha.
- Zjedz zupę i idź spać – powiedziała, starając się ukryć przed Helgą swoje zmęczenie i rozpacz. – Poradzę sobie sama.

Następnego ranka, kiedy Helga otworzyła oczy, na dworze było już o wiele spokojniej. Burza i deszcz zniknęły wraz z grozą nocy, poranne niebo było białe, gdzieniegdzie pojawiały się szare chmury, z których lada chwila mógł na nowo lunąć deszcz. Przyjechał człowiek, którego przysłał ksiądz, aby zawiózł na cmentarz ciała małych sierot. Podczas długiej, zimnej nocy zmarła jeszcze jedna dziewczynka.
Gdy Helga zeszła na śniadanie, dowiedziała się, że reszta dzieci czuje się raczej dobrze, tylko niewielka garstka z nich mają gorączkę, ale ich stan jest stabilny. Tak przynajmniej wydawało się jej matce.
- Mam nadzieję, że takie okropieństwo już się nie powtórzy – powiedziała pani Hufflepuff. – Idź teraz i zbierz to, co zostało z naszej grządki. Jeśli znów spadnie deszcz, zniszczy i tę resztkę, która została.
Helga bez słowa ubrała się i wyszła na zewnątrz. Przy pierwszym kroku, kiedy zeszła ze schodów, jej bose stopy zatonęły w błocie, a ona zapadła się w nim aż po kolana. Z trudem przedarła się do prawie całkowicie zalanego ogródka. Był to kawałek średniej jakości ziemi otoczony niskim płotem zbitym z pokrytych mchem, w wielu miejscach podziurawionych desek. Dziewczynka musiała wydobyć z błota resztkę rozmokłych marchewek, brudną, marną kapustę i inne, zmizerniałe, zszargane przez zawieruchę warzywa.
Jedno jest w tym pocieszające, myślała, wrzucając do koszyka brudne, wiotkie warzywa. Ale będzie grzybów w lesie!

Matka nie była zachwycona, kiedy Helga przyniosła jej owe „zbiory”.
- No cóż, trzeba będzie coś z tym zrobić – westchnęła i wyciągnęła różdżkę z kieszeni fartucha. – Myślałam jednak, że będzie tego więcej. Trudno.
Machnęła różdżką i podwoiła ilość kapusty. To samo zrobiła z marchewkami, burakami i fasolą. Helga dokładnie obserwowała czary, które się tam działy. Nie mogła używać magii. Matka mówiła, że to niebezpieczne, więc lekcji udzielała córce najczęściej wieczorem, gdy pozostali mieszkańcy sierocińca kładli się spać.

Anna Hufflepuff miała rację. Ledwo trochę się rozpogodziło, wieczorem znów lunął deszcz i to o wiele gorszy, niż przedtem. Co chwilę ciemne niebo rozjaśniał piorun. Kilka razy rozbrzmiał też tak głośno, że Helga bała się, że trafi w dom.
- Dobrze, że przynajmniej dzieciakom się nie pogorszyło – mruknęła pani Hufflepuff. – Dostały jeść i poszły spać. Ty chyba też powinnaś się położyć.
Tak naprawdę Anna wątpiła, że śpią. Doskonale wiedziała, że rozprawiają o ostatnich wydarzeniach i boją się zasnąć, bo co chwilę rozbrzmiewało uderzenie pioruna. Mimo że były tylko dziećmi, nie były ślepe. Zauważyły, że zniknęła trójka sierot, z którymi przecież się uczyły i bawiły. Utraciły właśnie trzy osoby ze swojej rodziny, które nie zostały nawet godnie pożegnane. Z bolesnym sercem Anna wyobrażała sobie, jak martwe ciała dzieci są wrzucane do masowego grobu, w którym spoczną ofiary epidemii.

Nagle do drzwi ktoś załomotał. Helga wytrzeszczyła ze strachu oczy, a jej matka wstała i, przekrzykując walenie do drzwi, rzekła gniewnie, usiłując siłą swego głosu ukryć strach:
- Co to, wilcy kogoś gonią, czy co… Kogo o tej porze tu niesie?
Wyszła z izby, po czym Helga usłyszała, jak kilka osób wchodzi do budynku. Zamarła na swym drewnianym, kulawym krześle, nasłuchując. Pani Hufflepuff wprowadziła przybyszów do skromnej komnaty. Okazali się nimi być dorosły mężczyzna i mniej więcej piętnastoletni chłopiec. Oboje byli przemoczeni do suchej nitki, a woda kapała z ich ciężkich szat na przeżarte przez korniki deski, którymi wyłożona była podłoga.  
- Dziękuję, że zgodziła się nas pani wpuścić – rzekł starszy mężczyzna. – Okropna ulewa. Wracaliśmy z synem z polowania i zastał nas deszcz. Nie chciałbym być zbyt śmiały, ale… Czy możemy liczyć na nocleg? Oczywiście szczodrze się odwdzięczymy.
- Oczywiście, że tak - odparła pani Hufflepuff.
- Nie chcielibyśmy sprawić kłopotu…  
Starszy mężczyzna miał długie, mokre, ciemne włosy, mokrą, brązową, kozią bródkę i miecz przytwierdzony do pasa. Musiał być o wiele starszy od Anny, w jego gęstej czuprynie widać było już siwe pasma, a twarz miał suto pooraną zmarszczkami. Jego syn, jak się łatwo domyśliła Helga, miał tak samo jak ojciec, długie, brązowe włosy, z których na podłogę kapała woda, miał ciemnozielone oczy, a ubrany był w dziwną szatę uszytą ze skóry jakiegoś zwierza.
- Dobrze panowie trafiliście – rzekła Anna, wskazując im krzesła przed kominkiem i ponaglając, aby usiedli, by się ogrzać. – To sierociniec, miejsca nie brakuje. A przed snem może coś zjecie?
- Skoro pani proponuje… - odparł starszy, choć zawahał się trochę. Szybko omiótł spojrzeniem swych bystrych oczu czystą, choć nędzną izdebkę. – Czy ma pani jakąś stodołę, by schować tam konie?
- Jest za domem.
- Godryku, zaprowadź je tam – zwrócił się do chłopca, a ten natychmiast wybiegł z pokoju. – Byliśmy z synem na polowaniu, jak już mówiłem. Niezbyt udane, ale lepsze to niż nic. Mieliśmy już wracać do domu, ale tak potwornie się rozpadało… Byliśmy akurat na skraju lasu, skąd zobaczyliśmy światełka właśnie z pani domu. Postanowiliśmy podjechać…

Gdy wrócił chłopie nazwany Godrykiem, pani Hufflepuff podała zupę. Młodzieniec nie odezwał się ani słowem, było widać, że bardzo go speszyło towarzystwo dwóch tak pewnych siebie kobiet. Helga natychmiast się zorientowała, że jego matka musi być całkowicie podporządkowana mężowi i niewiele miała do powiedzenia. Widać było, że chłopiec wychowywał się raczej wśród mężczyzn. Za to jego ojciec mówił bardzo dużo i wydawał się być całkiem przyjaznym człowiekiem.
- Mieszkamy niedaleko, zaledwie jeden dzień drogi – rzekł. – Jutro rano wyruszamy, nie będziemy nadużywać pani gościnności.
Anna Hufflepuff szybko wdała się w rozmowę z panem, jak się później okazało, Gryffindorem. Helga tylko przyglądała się albo jemu, albo Godrykowi. Bardzo intrygowały ją osoby ojca i syna, ich szaty, sposób, w jaki mówili… To był zupełnie inny świat, inna klasa… Całkowicie nieznane Heldze życie. Polowania! Pierwszy raz miała okazję spotkać kogoś, kto w nich uczestniczył. Polowania zawsze wydawały jej się być czymś… królewskim. W lesie, do którego łatwo można było się dostać polną drogą z sierocińca, w którym mieszkała wraz z matką, nie było zbyt wielu zwierząt i nikt nie urządzał polowań. Bo kto miałby to robić? Wieśniacy? A może ich żony? Piętnastolatka przez prawie całe swoje życie brała czynny udział w opiece nad sierotami niewiele młodszymi od niej samej. Nie widziała świata, choć bardzo dobrze poznała prawdziwe życie większości zwyczajnych ludzi. Świetnie znała uczucie głodu, zimna, a nędza nie była jej obca. Jednak cieszyła się z tego, co posiadała, ponieważ wiedziała, że zawsze mogła mieć w życiu o wiele gorzej. Pokory i wdzięczności nauczyło ją przebywanie z sierotami, które w swym krótkim życiu wycierpiały więcej, niż przeciętny człowiek.
W końcu Anna wstała, zabrała puste talerze, a gdy wróciła, powiedziała, siląc się na wytworny ton głosu:
- Sądzę, że są panowie zmęczeni. Helgo, pokaż Godrykowi pokój, ja zaprowadzę pana Gryffindora do naszej najlepszej komnaty.
Dziewczyna wstała z krzesła i bez słowa opuściła ubogi salon, nawet nie czekając na gościa. Czuła się bardzo nieswojo. Pierwszy raz, odkąd jej ojciec wyjechał na wojnę z goblinami, był w tym domu w nocy dorosły mężczyzna. Syna Matta Gryffindora się nie obawiała. Gdy była jeszcze dziesięcioletnią dziewczynką, tacy chłopcy jeszcze mieszkali w sierocińcu. Helga traktowała ich jak braci. Gdy zaś mieli siedemnaście lat, znaleźli sobie żony i się wyprowadzili. Nigdy więcej ich już nie ujrzała, więc nauczyła się nie przywiązywać się do sierot. Dziś jeszcze bawili się razem w lesie, jutro zaś któreś z nich może umrzeć, jak poprzedniej nocy albo mogą nagle znaleźć nową, lepszą rodzinę.

- Tu jest twój pokój – Helga otworzyła drzwi do izby, w której sypiała. – Dobranoc.
- Zaczekaj chwilę – Godryk chwycił ją za nadgarstek. – Jak ci na imię?
- Helga.
- Bardzo ładnie – dodał. Poczuł, że zachował się bardzo dziecinnie, ignorując piętnastolatkę i jej matkę. Dały im wszak dach nad głową podczas tej niespokojnej nocy, którą musieliby spędzić w niegościnnym lesie, po którym musieliby błąkać się aż do rana. Na samą myśl Godryk wzdrygnął się nieznacznie. – Chciałbym podziękować tobie i twojej matce za gościnę, nie każdy wpuściłby dwóch mężczyzn do domu po zmroku.
- Dziękuję – Helga dygnęła lekko. – To normalne. Potrzebowaliście pomocy, a my postarałyśmy się jej udzielić. Dobrej nocy.
Zanim Godryk znów ją zatrzymał, dziewczyna zniknęła w drzwiach niedaleko jego sypialni. Oddała mu swój pokój, był wszak gościem z wyższych sfer, ona sama zaś musiała spędzić tę noc na pryczy między sierotami. Matka nie musiała jej o tym przypominać. Dla dziewczyny było to oczywiste. Gość w dom, Bóg w dom.

~*~


Końcówka może taka trochę dziwna, ale cóż. Jutro idę na pieszą pielgrzymkę, pakowanie i inne głupoty… na dodatek zepsuł mi się znów komputer, ale tata naprawił. Nie wiem, ile jeszcze tak pociągnę. Dedykacja dla Claudii :*