niedziela, 27 grudnia 2009

17. Hogwart

Ich konie już prawie padały z zimna i zmęczenia. Ale oni nadal uparcie szli na przód, jakby od tego zależało ich życie, walcząc ze śnieżycą i wszelkimi trudnościami. Rowena powoli poznawała swoją rodzinną Szkocję. Przez jakiś czas myślała, żeby odwiedzić swój prawdziwy dom, ogromny zamek, całkiem bezpieczny od szalejącego mrozu i zawieruchy.


Od chwili, gdy nawiedził ją ten pomysł, nie mogła przestać o tym myśleć. Owładnęło nią pragnienie zobaczenia rodzinnego domu, stanięcia przed wujem, spojrzenia mu prosto w bezlitosne oczy i powiedzenia mu: „To ja, Rowena, wyrzuciłeś mnie i moją matkę na bruk, żebyśmy zdechły z głodu. Pamiętasz?”

Chciała powiedzieć o tym reszcie, ale bała się, że będą jej mieć za złe ukrywanie prawdziwego pochodzenia. Więc milczała.


Z dnia na dzień, na drogach leżało coraz więcej śniegu. Byli już na terenie Szkocji. Dowiedzieli się o tym w jakiejś karczmie od jakiegoś pijanego, szalonego rycerza.
- No, to wystarczy już tylko czekać na wiosnę – ucieszył się Slytherin.
Od czasu wyjazdu z wioski Lamberta Hughes’a był o wiele bardziej radosny niż zwykle. Z Godrykiem się blisko zaprzyjaźnił, wyglądało też, że pogodził się z rozstaniem z Roweną. Nic, tylko żyć, nie umierać.

A co do czarnowłosej…
W końcu zdobyła się na odwagę, żeby powiedzieć swoim przyjaciołom o zamku wuja.
- Słuchajcie mnie – usiadła na dywanie w pokoju, który wynajęli na kilkudniowy pobyt. – Skoro i tak nic na razie nie robimy, może pojechalibyśmy do takiego jednego miejsca? To niedaleko, poznamy lepiej teren…
Salazar rozdał karty pomiędzy czwórkę.
- Po co chcesz odwiedzać to miejsce? – zapytał. – Nie znamy dobrze Szkocji, łatwo możemy się zgubić. Poza tym, i tak mamy duży problem. Gdzie chcemy zbudować szkołę. I przede wszystkim jak.
- Jesteśmy czarodziejami, zapomniałeś? – wtrąciła się Helga, przewracając swoje karty różdżką. – Jeśli Rowena chce jechać, ja jestem za. Nie zaszkodzi nam mała wycieczka. I nie mam zamiaru spędzić tutaj reszty zimy.


Wszyscy spojrzeli na Godryka. Ten zrobił niewinną minę.
- Jeśli mam być szczery… – zaczął. – Lepiej mi tutaj, niż na zewnątrz.
Salazar uśmiechnął się triumfalnie.
- Cóż, wychodzi na to, że przegrałyście – rzekł. – Nasz głosy liczą się podwójnie, bo jesteśmy głową tej drużyny.
Helga i Rowena jak na komendę, zmarszczyły brwi. Jeszcze nigdy, ani jednej, ani drugiej tak nie dotknęło niesprawiedliwe poniżanie kobiet, panujące w tych czasach.


- A z jakiej racji? – spytała ruda. – To zawsze my martwimy się, jak z tego, co mamy, zrobić coś jadalnego. A wy tylko kręcicie noskiem i kwękacie, że za mało słona zupa.

Salazar i Godryk popatrzyli po sobie.
- Dobrze, jeśli macie nam przestać gotować… – zgodził się Slytherin.
- Dwóch niewinnych młodocianych brutalnie zagłodzonych przez szalone kucharki – mruknął drugi i wsadził nos w swoje karty.

*

Rano niezwłocznie trzeba było ruszać. Salazar i Godryk, przyzwyczajeni przez te kilka dni do długiego spania, ledwo zwlekli się ze swoich łóżek.
- Po co chcesz tam jechać? – zapytał sennym głosem Gryffindor, kiedy Rowena postawiła przed nim kubek herbaty.
- Chcę odwiedzić rodzinę, jeśli już musisz wiedzieć – odparła dziewczyna. – Chodź, Helgo, zaplotę ci warkocz.

Chłopcy obserwowali, jak Rowena krząta się przy włosach przyjaciółki. Oboje myśleli teraz o tym samym. Ravenclaw zachowała się w sposób bezmyślny. Do wiosny już niedaleko, a oni nie mają żadnego pomysłu, jak wybudować zamek, w którym owa szkoła miałaby powstać. A czarnowłosa chce po prostu odwiedzić jakąś chłopską rodzinę w biednej wiosce.


Ich plac zdał się im nagle dziecinny i prosty, w porównaniu do rzeczywistości. Ogromne budynki z pełnym wyposażeniem nie spadają ot tak, z nieba.

Gryffindor osiodłał wszystkie konie, podczas gdy Salazar płacił trochę zwariowanemu, mugolskiemu właścicielowi za pobyt.
- Tylko uważajcie na dzikie gołębie! – zawołał do nich na pożegnanie.

- Wiecie, on mi wygląda na takiego, który dostał zaklęciem zapomnienia – powiedziała Helga, kiedy już oddalili się trochę od gospody.
- Wielu się tu czarodziejów kręci – stwierdził Godryk. – To bardzo dogodne dla nich miejsce, choć ludzie nie są zbyt gościnni. Przynajmniej nie dla tych, których podejrzewają o uprawianie magii. Mój ojciec słyszał o kobiecie, wyrzuconej z domu ze swoim małym dzieckiem. Mieli ponoć duży majątek, nie wiem.


Zamilkł. Rowena odwróciła wzrok. Historia była jej znajoma. Nagle ogarnęła ją tęsknota za matką i rodzinną chatą na skraju lasu.


Szli cały dzień. Rowena co jakiś czas wyciągała różdżkę, by ta wskazała im odpowiedni kierunek.
Weszli do lasu. Był dziwny. Bardzo cichy, emanujący magią… Helga zaproponowała, aby go ominąć, ale Godryk uparł się, żeby dać sobie spokój z szukaniem nowej drogi i przechodzić przez las.

Gdy prowadzili konie, nie odzywali się do siebie. Każdy był skupiony, słuch miał wytężony, w celu wykrycia ewentualnego zagrożenia.
Coś nagle strzeliło, a w suchych, opadających już z liści krzakach zaszeleściło. Cała czwórka zatrzymała się gwałtownie, nasłuchując, rozglądając się dookoła i świecąc różdżkami.


Owym „potworem” okazał się zwykły, śnieżnobiały jednorożec. Strach, malujący się na twarzach młodych ustąpił miejsca uldze. Podczas wyprawy spotkali już wiele magicznych stworzeń, głownie trolle i gobliny, lecz nigdy jednorożca.
Helga i Rowena podeszły do niego, żeby poklepać go po karku i potarmosić po grzywie.
- Poczekajcie – Ravenclaw zatrzymała gestem ręki chłopców. – One wolą dziewczyny.

Kiedy obejrzały już jednorożca, dopuściły do niego Slytherina i Gryffindora.
Ten pierwszy chyba wyjątkowo zadziałał mu na nerwy, bo ugryzł go przy pierwszej lepsze okazji. Głaskanie zniósł, ale ciągnięcia za nozdrza nie popuścił. Po chwili rozległ się rozdzierający krzyk Salazara.


- To bydle mnie ugryzło! – zawołał, cofając się gwałtownie. – Chodźmy już stąd, bo za chwilę zrobię mu krzywdę.
- Jasne zadrwił Godryk, klepiąc magicznego konia w zad.
Ruszyli w dalszą drogę. Nadal byli przygotowani na niespodziankę.

Szli kwadrans, pół godziny, godzinę… Zaczęło robić się coraz ciemniej, a śnieg już wcale nie pokrywał ziemi.
Godryk zatrzymał się, wpatrzony w jedno miejsce. Reszta zrobiła to samo.
- O co chodzi? – zapytała szeptem Helga.
Gryffindor wskazał palcem na kępę uschniętych zarośli.
- Nie widzicie? – spytał.

- Ale czego?
Niedoszły rycerz poczuł irytację. Wskazywał im przecież tą istotę z mlecznymi, przerażającymi oczami, końskimi chrapami i wychudzonym pyskiem. Nie wyglądała przyjaźnie.


Rowena wytężyła wzrok.
- Powiedz, jak to coś wygląda – poprosiła.
Chłopak opisał jej dokładnie konia. Najdokładniej, jak umiał. Czarne, wychudzone ciało, pokryte lśniącą skórą, kościste skrzydła, czarna, matowa grzywa i ogon, opalizujące, białe ślepia…

Dziewczyna zamyśliła się. Tak intensywnie patrzyła w miejsce, gdzie miał stać owy koń, jakby chciała w nim wypalić dziurę.
- Nie jestem pewna – zaczęła. – Ale sądzę, że to testral.
Wszyscy popatrzyli na nią ze zdziwieniem, na co ona przewróciła ze zniecierpliwieniem oczami i dodała:
- No, taka istota, którą widzi tylko ten, który był świadkiem czyjejś śmierci.
- Ja widziałem, jak umiera kobieta, fałszywie osądzona o czary – odparł Gryffindor. – Spłonęła na stosie. Strasznie krzyczała.
Nikt nic na to nie odpowiedział. Każdy widział teraz oczami wyobraźni obdartą, wrzeszczącą z bólu, płonącą kobietę, wytrzeszczającą w obłędzie oczy, trawione już przez płonienie.

Ruszyli. Godryk co chwilę zerkał za siebie, lecz czarnego, przerażającego konia nie zobaczył.
W końcu znów zaczęło się robić jaśniej, drzewa rosły rzadziej, a śniegu było coraz więcej. Wydostali się z lasu po kilkunastu minutach. Oczom Czwórki ukazała się ogromna, kamienna budowla.
Rowena nie przypominała sobie tego zamku. Nie ucieszyła się na jego widok. Za to reszta wprost oniemiała.

- Przyszłaś odwiedzić rodzinę, tak? – zapytała Helga.
- Tu mieszkałam, dopóki nie wyrzucił mnie i mojej matki przyrodni brat taty – odparła czarnowłosa. – Nie chciałam wam mówić, to stare dzieje. Chcę powiedzieć mu kilka słów.

Dosiadła konie i pognała przez białe błonia na szczyt, pod samo wejście.
Otworzyła różdżką ogromne, dębowe, skrzypiące drzwi. Weszła do środka, a pozostali wemknęli się za nią.

Ściągnięty podejrzanymi odgłosami, bardzo stary, domowy skrzat wybiegł na spotkanie przybyszom. Na jego pomarszczonym ryjku zastygło zdziwienie, lecz po chwili wielkie, piwne oczy wypełniły się łzami. Skrzat padł czarnowłosej do stóp i zaczął szlochać.
- Panienka Rowena wróciła, wróciła, by nas uratować – powtarzał bez końca.
Dziewczyna patrzyła na niego przez moment, próbując przekrzyczeć wyjącą istotę. W końcu zawołała najgłośniej, jak potrafiła:
- Uspokój się! I powiedz, co masz na myśli. Gdzie jest mój wuj?
Skrzat uspokoił się. Podniósł się na nogi, chwiejąc się w przód i w tył.


- Umarł – odpowiedział. – Nikogo nie ma w tym domu od trzech lat. A teraz należy on do panienki Roweny, która zajmie się nami i dziedzictwem Ravenclawów.
Nie zważając na kiwającego się skrzata, Rowena odwróciła się do przyjaciół z szerokim uśmiechem na twarzy.
- Jestem właścicielką tego zamku – oświadczyła. – Tu urządzimy szkołę. To będzie nasz dom. Nasz Hogwart.
Na twarzach jej przyjaciół pojawiły się uśmiechy. Godryk, jako osoba z trudem panująca nad emocjami, ujął podbródek dziewczyny i pocałował ją z radości w usta.


~*~


I jest Hogwart. Ten pomysł nawiedził mnie nagle, podczas języka angielskiego. Stwierdziłam, że dłużej nie ma co tego momentu odkładać. Dedykacja dla Kady113 :*

Cóż, wygląda na to, że jest to ostatni rozdział w tym roku. Tak więc, życzę Wam szczęśliwego Nowego Roku, etc., etc.

niedziela, 20 grudnia 2009

16. Kobieta–Zagadka

Kolejny, mroźny, piękny poranek i kolejna nieprzyjemna, ciężka pobudka. Rowena wstała z łóżka, okropnie drżąc z zimna. W kominku wciąż płonął wątły, poruszany wiatrem płomyczek, jednak nie dawał on ani odrobiny ciepła. Kiedy dziewczyna zapytała Helgę, czy ta już wstała, z jej ust wydobył się dymek zmrożonego powietrza. Zauważyła na prostym, drewnianym stole stojące tace ze śniadaniem. Ten widok wywołał w Ravenclaw wściekłość.
Skrzaty przyniosły śniadanie, ale ognia już nie było komu rozpalić, pomyślała i sięgnęła po leżącą pod poduszką różdżkę, którą machnęła energicznie, a z jej końca wystrzelił snop złotoczerwonych iskier, które natychmiast podsyciły ogień. Ciepło, które powoli zaczęło rozchodzić się po izbie zmotywowało dziewczynę do wstania. Wygramoliła się z łóżka i powoli zaczęła się ubierać, uważając, aby nie stanąć bosą stopą na lodowatej, kamiennej podłodze.
W pewnym momencie do drzwi ktoś zapukał i bezceremonialnie wszedł do środka, nie czekając na zgodę.
- Salazar! – Syknęła Rowena, okrywając się szczelnie podróżnym płaszczem, choć od kilku sekund była już gotowa do drogi. – Co ty robisz? Nie powinieneś tutaj przychodzić…  
- Lepiej obudź Helgę – oznajmił. – Za chwilę ruszamy, Godryk już siodła konie.  
- Dlaczego ci tak spieszno na północ? – Żachnęła się dziewczyna, uważając jednocześnie na tembr swego głosu, gdyż bardzo jej zależało, aby nie obudzić Helgi. – Wyobrażasz sobie, jak tam jest teraz zimno?  
- Skąd możesz o tym wiedzieć? – Zadrwił młodzieniec, który z kolei ani trochę nie martwił się, że Hufflepuff mogłaby usłyszeć ich burzliwą rozmowę.
- To bardzo uprzejme z twojej strony, że pamiętasz, skąd pochodzę – zadrwiła Rowena.   
Usiadła przy stole, rozgrzana buzującym w kominku ogniem i małą sprzeczką z wężoustym. Wypiła kilka łyków gorącego, parującego wywaru, od którego zapiekło ją w gardle. Nie była głodna, gdyż wciąż czuła w żołądku wczorajszą ciężką kolację, jednak zmusiła się do przełknięcia kilku kęsów kiełbasy, gdyż wiedziała, że przed nimi kolejny męczący dzień.
- Niby taka bystra, a nie widzi, że się z nią drażnię – westchnął z uśmiechem Slytherin, po czym dodał już o wiele poważniej: – Chcę tylko, żebyś wiedziała, że ten Lambert nie jest dla ciebie.
Rowena nie kryła swojego oburzenia. Cynowy kubek z parzonymi ziołami z hukiem opadł na drewniany, nieheblowany stół, zalewając swą zawartością nie tylko blat, ale i część podłogi. Choć w sercu dziewczyny pojawiło się przyjemnie, ciepłe ukłucie spowodowane zazdrością Salazara, jednocześnie poczuła się mała i słaba, jak zwykła, nic nieznacząca kobieta.
- Jesteś jak pies ogrodnika – warknęła. – Sam nie zje i drugiemu nie da. Nie chcę od ciebie niczego, a zwłaszcza tych złotych rad. Wyjdź.
Wypchnęła Salazara z pokoju i trzasnęła drzwiami, co obudziło to Helgę. Dziewczyna wygrzebała się z pościeli, przeciągając się i ziewając potężnie. Mętnymi oczami wypatrzyła Rowenę, poprawiła trochę rozczochrane, rude włosy i usiadła na łóżku.
- Co się stało? – Zapytała lekko nieprzytomnym głosem.
- Nic specjalnego, Salazar kazał cię pospieszyć – odpowiedziała cierpko czarownica i machnęła krótko różdżką, aby usunąć ze stołu i podłogi ślady po rozlanym wywarze.
Helga powoli wstała, ubrała się, zjadła śniadanie… Wydała się Rowenie niezgrabna i powolna, jak stara krowa, którą niedługo wieśniacy zaprowadzą na rzeź. A nie była przecież ani gruba, ani niezdarna. Ciemnowłosa wiedziała, że ten dzień nie będzie dla niej zbyt udany.

Z Lambertem pożegnali się wylewnie, nawet Slytherin przemógł się, aby uścisnąć mu dłoń, rad, że widzi go po raz ostatni. Reszta rodziny nawet nie wyszła, żeby chodź odprowadzić czwórkę wędrowców wzrokiem. Dosiedli więc koni, rzucili ostatnie przelotne spojrzenie na ponurą wieżę, która w blasku zimowego, surowego słońca nie wydawała się już tak ponura i ruszyli w dalszą drogę. Północ była już na wyciągnięcie ręki, wystarczyło mocno sięgnąć…

*

Wepchnęła długie, złote włosy głębiej pod czapkę i zeskoczyła ze swojego czarnego, prężnego rumaka, który co jakiś czas rżał złowrogo i darł ziemię kopytami. Kiedy się wyprostowała, zacisnęła rękę na klindze miecza, po czym pewnym krokiem przekroczyła próg karczmy pełnej pijanych wieśniaków i podejrzanych, zakapturzonych osobistości. Usiadła w cieniu, jak najdalej od centrum gospody, choć doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jest najbardziej rzucającą się osobą w tym pomieszczeniu. Musiała odczekać kilka minut, aż w jej ciemnym kącie zjawiła się ubrana w zwykłą, szarą szatę mugolka. Choć było zimno, jej piersi widocznie przebijały się przez szorstki materiał.  
- Co podać? – Spytała.
Dziewczyna podniosła głowę i zwróciła swoje nieskazitelnie zielone oczy na ciemnowłosą dziewczynę. Jej twarz była pulchna, a rysy pozbawione szlachetnej ostrości, choć przybyszka nie mogła powiedzieć, że Bóg poskąpił tej wieśniaczce urody.
- Coś rozgrzewającego – odpowiedziała najniższym głosem, na jaki było ją stać. Wieśniaczka już miała odejść, ale zatrzymała się w pół kroku i odwróciła głowę, patrząc zalotnie przez ramię.
- Jesteś bardzo ładnym młodzieńcem – dodała, uśmiechając się zadziornie. – Nie to, co te zapite mordy. Tylko pić potrafią, żadnej roboty tknąć się nie chcą.
- To niezbyt bogobojnych macie mieszkańców – mruknęła blondynka, rada, że na jej przebranie dała się nabrać kolejna osoba.
- Wielebny się stąd wyniósł – odpowiedziała wieśniaczka i wróciła do stolika. Opadła na krzywo wystruganą ławę i kontynuowała krótką opowieść: – dlatego jak ktoś chce do kościoła, to musi jechać do sąsiedniej wioski, a to daleko, dwa dni drogi. Na piechotę nie da rady, chyba że przez las. A tutaj to tylko burdel i hazard kwitnie. Jeśli stąd nie wyjedzie, to się zmarnuje. Z młodych dziewcząt wyrastają dziwki, a z mężczyzn nieroby i lenie.
- A ty?
- Ja tu jestem przejazdem – odparła czarnowłosa, choć jej pełne policzki mocno się zarumieniły. – Zatrudnili mnie, bo nikt inny nie chciał. Inne wolą się pieprzyć.
Zaśmiała się z własnego żartu i czym prędzej odeszła, ale jasnowłosa i tak się domyśliła, że ostatnie słowa były kłamstwem. Czekała zaledwie kilka minut. Pulchna mugolka po chwili przyniosła kufel z bursztynowym trunkiem, obrzuciła jeszcze jednym, przeciągłym spojrzeniem tajemniczego klienta i oddaliła się do swoich obowiązków.  

Blondynka obserwowała przez chwilę osoby, która przewijały się przez karczmę. Ciemnowłosa kobieta miała rację. Gospodę odwiedzali najczęściej wąsaci mężczyźni po czterdziestce, którzy mieli zbyt wiele wolnego czasu między graniem w karty i biciem żon, więc przychodzili tutaj, aby napić się tanich trunków i podowcipkować z sąsiadami. W końcu jasnowłosa wstała, podeszła do blatu, za którym stał niski, gruby, łysiejący już mężczyzna i grubymi paluchami wpychał sobie do ust kawałeczki gotowanego mięsa.
- Przysłać dziewczynkę? – Zapytał.
- Nie – odrzekła zakapturzona dziewczyna. – Ale niech ktoś zaprowadzi mojego konia do stajni.
Wzięła klucz, położyła na kontuarze kilka srebrnych monet i zniknęła właścicielowi z oczu. Choć była najbardziej charakterystyczną osobą w tej karczmie, nikt nie zwrócił na nią uwagi, gdyż każdy zajęty był zawartością swojego kufla, co było dziewczynie bardzo na rękę. Wbiegła na pierwsze piętro, odnalazła drzwi do swojego pokoju i weszła do środka.
Sypialnia nie była duża, ale ktoś ładnie tu posprzątał. Drewniane meble nie były pierwszej nowości, stół w połowie przeżarty przez korniki, łóżko i inne graty wyglądały na bardzo wysłużone. Okno z zewnętrznej strony oblepione było śniegiem, a na stole stała tylko jedna, gruba świeca, którą dziewczyna zapaliła jednym machnięciem różdżki. Zdjęła ciężki, skórzany płaszcz, powiesiła go na krześle i podeszła do pękniętego lustra. Odrzuciła czapkę, a złote włosy opadły jej na plecy. Tym samym krótkim machnięciem różdżki usunęła niewielki zarost, który dorobiła sobie tego ranka. Komnata nie była zbyt komfortowo umeblowana, ale czarownica ani razu nie spojrzała krzywo na izbę, gdyż niejednokrotnie musiała sypiać w o wiele gorszych warunkach. Podróżowała po całej Brytanii w poszukiwaniu takich jak ona. Nie miała jednak szczęścia. Zaczęła więc myśleć, że albo czarodzieje doskonale się kamuflują, albo wyginęli. Istniała szansa, że w Europie mogła kogoś znaleźć.

*

Położyła się spać bardzo późno. Sen nie trwał jednak długo. Usłyszała skrzypienie podłogi pod jej drzwiami, obracającą się gałkę i kroki jakiejś ciężkiej osobie zmierzającej ku niej. Kiedy podniosła głowę, spostrzegła, że był to ten sam mężczyzna, który zaproponował jej skorzystanie z usług dziewki; miał przecież dodatkowy klucz. Mugol wszedł do środka i zamknął drzwi najciszej, jak potrafił. Poszedł do łóżka, z którego blondynka zerwała się w momencie, gdy ujrzała zbliżającego się do niej człowieka.  
- Proszę natychmiast opuścić mój pokój – przemówiła, a jej głos był tak silny, że sama się go przestraszyła.
Właściciel gospody cofnął się o krok, kiedy w dłoni kobiety pojawił się jakiś lakierowany patyk. Zaśmiał się ochryple i ruszył w jej kierunku, zaskoczony dziwną reakcją blondynki. Rzucił się na nią jak wieprz. Kiedy tylko przekroczyła próg jego karczmy, poznał, że to nie mężczyzna zasiadł w zacienionym kącie gospody. Zbyt wielu takich przebierańców widział w życiu.  
Dziewczyna jednak była na to przygotowana. Kiedy tylko wieśniak chwycił ją za nadgarstek, przetoczyła się na lewy bok i chwyciła za miecz. W tym samym czasie różdżka wypadła jej z garści i potoczyła się gdzieś pod łóżko, jednak to niepowodzenie nie wybiło jej z rytmu. Zanim mężczyzna się zorientował, czarownica rzuciła go na łóżko, przycisnęła ostrze do jego spoconego gardła, a lewą ręką zaczęła błądzić po podłodze. Wydobyła spod łóżka swoją magiczną broń, którą wycelowała w czerwoną, wykrzywioną w grymasie zaskoczenia twarz. Wytrzeszczył małe, wodniste, świńskie oczka, ale nie zdołał wydobyć z siebie nawet najcichszego dźwięku, bo kobieta wysyczała:
- Obliviate.
Zaklęcie w jednej chwili wyczyściła właścicielowi umysł. Wzrok mu się zamglił, oczy pokryła gęsta, biała mgiełka, a on sam zapadł w błogi sen. Blondynka zakryła go całego kocem. Rano wróci do siebie, ale nie będzie tajemniczego, delikatnego młodzieńca, który wynajął u niego pokój. Dziewczyna ubrała się prędko, pozbierała swoje rzeczy i opuściła gospodę. Dosiadła swego konia i ruszyła w dalszą drogę.

Nazywała się Rachel Malfoy. Opuściła swój dom, porzuciła kochającą rodzinę, aby poszukiwać czarodziejów. Zrobiła to, by upewnić się, że nie jest ostatnią czarownicą na świecie. Jej rodzina dawno już utraciła nadzieję, więc desperacko zaczęła żenić się z kuzynami, by nie doprowadzić do wygaśnięcia roku Malfoyów, ale i zapobiec mieszania się z mugolami. Sama Rachel urodziła się ze związku kuzynów Ulyssesa i Fridy Malfoyów. Ze względu na ich dość bliskie pokrewieństwo, ich córka była trochę szalona. Miała trójkę rodzeństwa, sama w wieku szesnastu lat opuściła dom, a podróżowała tak już dwa lata. Zaczęła już powoli tracić nadzieję na odnalezienie swoich.

~*~

Dziś coś krócej, bo mam tyle na głowie, książkę o Czarnych Dziurach pożyczyłam, więc czytam i  nie miałam czasu czegoś więcej napisać. Dedykacja dla Eles. :*

PS: Jak się podoba nowy szablon? Ta dziewczyna w nagłówku to Rachel Malfoy, żeby nikt jej z Roweną czy Helgą nie pomylił xD 

niedziela, 6 grudnia 2009

15. Mugol-Czarodziej

Poranek wydał się Rowenie jeszcze zimniejszy, niż przypuszczała. Mimo magicznej powłoki otaczającej niewielkie pole dookoła ognika, oddechy całej piątki zamieniały się w parę wodną, a uszy Godryka stały się jeszcze bardziej czerwone niż zwykle. Ravenclaw wstała niesamowicie obolała. Na początku nie mogła nawet poruszyć głową, która bardzo jej ciążyła; dziewczyna czuła się jeszcze bardziej zmęczona, niż przed położeniem się spać. Ręce miała skostniałe z zimna, a twarz sztywną od siarczystego mrozu.
Lambert był jedyną osobą z całej piątki, która nie narzekała na temperaturę. Pochylił się nad tym, co pozostało z ogniska i zaczął szturchać swoją różdżką zimne, ciemnoszare kawałeczki drewna. Kiedy się wyprostował, ogień już żarłocznie trawił spopielałe szczątki, na co Godryk pokiwał z uznaniem głową.
- Niezła sztuczka – pochwalił go.
- Idealnie. Jak przystało na wieśniaka – mruknął Salazar, patrząc z pogardą na blondyna, a ich spojrzenia spotkały się. Oczy Slytherina płonęły jeszcze potężniejszym żarem niż ogień pochłaniający stare drewno.
- Dokąd teraz się udasz? – Zapytała Helga, która jako jedyna nie zwróciła uwagi na złośliwy komentarz Salazara.  
Lambert odwrócił wzrok, żeby na nią spojrzeć. Choć jego twarz wciąż była lekko skrzywiona, wargi rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu, kiedy odpowiadał:  
- Muszę załatwić jeszcze kilka spraw, ale mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy.
Godryk natychmiast potwierdził jego słowa, a dziewczęta pokiwały ochoczo głowami, na co Salazar zazgrzytał zębami ze złości, usiłując zachować kamienną twarz. Miał nadzieję, że to było pierwsze i ostatnie spotkanie z wielkim i potężnym Pogromcą Wilków, który niespodziewanie odebrał mu nie tylko tron, ale i uznanie Roweny. Choć Slytherin był święcie przekonany, że perfekcyjnie maskuje swoje odczucia, Lambert doskonale wiedział, że ciemnowłosy arystokrata nie był do niego przyjacielsko nastawiony. Nigdy dotąd nie uratował nikomu życia, ale nie spodziewał się tak rażącej niewdzięczności. Wyglądało na to, że Salazar wolałby zginąć, niż przyjąć pomoc od osoby, którą zainteresuje się Rowena Ravenclaw, która i jemu nie była obojętna.
Urocza istotka, myślał, przyglądając się jej spod drzewa.
Dziewczyna wiązała właśnie koce, aby później załadować je na czarnego konia. Była nie tylko piękną, młodą, zaradną kobietą, ale musiała mieć także ujmujące wnętrze. Ich spojrzenia kilkakrotnie się spotkały, jednak Hughes traktował ją z pewną rezerwą, gdyż domyślał się, że coś musiało ją łączyć ze Slytherinem. Słyszał, jak nocą młodzieniec szeptał coś do jej ucha.

Lambert nie należał do grupy osób, którzy „obserwują”. Wolał działać, wykorzystać życie do granic możliwości, przez co często zapominał też o Bogu. Nie posiadał ducha obecnych czasów. Teraz jednak wolał popatrzeć na poczynania młodych, niedoświadczonych nastolatków. Sądził, że i oni pochodzą z zupełnie innego świata. Cała czwórka miała swoje plany i nadzieje… Może i były one nieco naiwne, ale Pogromca Wilków widział w nich oświeconego ducha. Byli do siebie bardzo podobni, choć każdy posiadał coś, co czyniło go wyjątkowym. Salazar Slytherin musiał być synem bogatego, znaczącego w świecie czarodziejów i mugoli człowieka, to nie budziło żadnych wątpliwości. Z całą pewnością wychowały go piękne, wykształcone kobiety, rozpieszczając do granic możliwości. Gryffindor był wesołkiem, jakby uciekł jakimś wędrownym cyrkowcom, jednak jego dobre maniery i sposób wysławiania mówiły zupełnie coś innego. Helga wydawała się spokojna i bardzo nieśmiała, jak wiejska, uczynna dziewczyna, która została wychowana przez zamknięte w klasztorze zakonnice. Natomiast Rowena… Ona była dla Lamberta zagadką. Jej szaty były zniszczone i stare, jednak sposób mówienia, zachowanie i niezbyt zręczne skrywanie wrodzonej elegancji upodabniały ją do księżniczki. Swoimi manierami i klasą dorównywała Salazarowi. Być może dlatego Młody Książę tak zaciekle zabiegał o jej względy.

Godryk, który do tej chwili siedział przy ognisku i w całkowitym skupieniu polerował rubiny przy rękojeści swego wspaniałego miecza, zagadnął Lamberta:  
- Skąd właściwie pochodzisz?
Hughes wzdrygnął się nieznacznie, wyrwany z zamyślenia.
- Dwanaście mil stąd jest niewielka wioska – odparł. – Tam mieszkam.
- Więc co tu robisz? - Wtrącił się nagle do rozmowy Salazar, który przez cały poranek zajęty był nierobieniem niczego. – Przecież te wilki to tylko zwyczajne dzikie bestie pozbawione magicznej mocy. Są problemem mugoli. Martwisz się tym?
Lambert zaśmiał się, a jego jasne oczy rozbłysły w blasku lodowato jasnego słońca.
- Brak magicznej mocy nie powstrzymał ich od ataku na ciebie – odrzekł uprzejmie, a policzki Slytherina pociemniały. – Mieszkam w wysokiej wieży, więc po części masz rację, problem wilków mnie nie dotyczy. Ale nasz ojciec popadł w długi, a moi starsi bracia zupełnie stracili głowę. Powiedzmy, że chciałem wybić te wilki, aby pokazać im, że każdy może zachować się szlachetnie. Poza tym mam nadzieję, że uda mi się mi się sprzedać te skóry.
Helga i Rowena gdzieś zniknęły. Mężczyźni natomiast siedzieli przy tlącym się ognisku, każdy pogrążony we własnych myślach. Godryk skończył polerować swój imponujący miecz, po czym przytwierdził go pieczołowicie do szerokiego, skórzanego pasa i wstał, mrucząc coś, że idzie rozprostować kości. Zostali tylko Salazar i Lambert. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniem; w końcu Hughes przywołał na twarz swobodny, szczery uśmiech i zapytał znienacka:
- Kim jest dla ciebie Rowena?  
Salazar zawahał się przez chwilę.
- Przyjaźnimy się.
- To dobrze.
Lambert uśmiechnął się jeszcze szerzej, a jego sztywno napięte ramiona rozluźniły się. Poczuł ulgę, kiedy usłyszał słowa arystokraty, choć jego postawa mówiła zupełnie coś innego. Oboje siedzieli tak i nie odzywali się do siebie, a atmosfera z minuty na minutę robiła się coraz cięższa. 

W pewnej chwili uwagę obu chłopców przyciągnęły dochodzące z oddali radosne rozmowy. Chwilę później zza drzew wyszli Godryk, Helga i Rowena. Na gałęziach poskładali martwe ciała wilków i teraz ciągnęli je po śniegu do obozowiska. Ich twarze były zaróżowione od mrozu, a wargi popękane, ale usta rozciągały się w szerokich uśmiechach.
- Oto twoje trofeum – powiedział z uśmiechem Gryffindor, dysząc ciężko.
- Pomożemy ci je patroszyć, jeśli chcesz – dodała Rowena i otarła grubą rękawicą spocone czoło.
- Nie trzeba, zrobi to służba w zamku mojego ojca – odparł Lambert. – Jesteście wszyscy zaproszeni na kolację, kiedy już dojedziemy.
Godryk, Helga i Rowena chórem potwierdzili swoje przybycie, natomiast Salazar słowem się nie odezwał, tylko zabrał się za pakowanie swoich rzeczy. Stare przyzwyczajenia wróciły – młodzieniec poczuł ulgę na myśl o ciepłej kolacji, wygodnym łóżku i służbie wykonującej każdy jego rozkaz. Czuł się jednak rozdarty, ponieważ wiedział, że to będzie kolejna rzecz, którą będzie zawdzięczał swemu rywalowi.

Wszystko było już gotowe, ognisko zostało zgaszone, a ślady obozowania zatarte, więc nie było co zwlekać z odjazdem. Cała piątka wyprowadziła konie z lasu, ale tylko czwórka gawędziła wesoło, ciesząc się ładną, zimową pogodą i swoim towarzystwem. Niewielkie problemy zaczęły się dopiero późnym popołudniem, kiedy z nieba zaczęły spadać duże, białe płatki śniegu, skutecznie pogarszając widoczność. Konie raz czy dwa utknęły w ogromnych zaspach, ale młodzi czarownicy co jakiś czas oczyszczali sobie drogę za pomocą czarów. Mimo że wioska znajdowała się zaledwie kilkanaście mil od lasu, w którym koczowali, podróż zajęła im kilka godzin. Było już bardzo ciemno, księżyc skrywał się nieśmiało chmurami, tylko od czasu do czasu raczył pokazać wędrowcom swe srebrne oblicze. Pierwszą osobą, którą znudziła ta monotonna podróż był oczywiście Salazar, lecz towarzystwo wytrwałych, śmiałych młodzieńców skutecznie zmotywowało go do ukrycia negatywnych emocji. Nie mógł pogodzić się z myślą, że Gryffindor i Hughes mogliby uznać go za słabego wędrowca.
Po pewnym czasie w oddali pojawił się zarys jakiejś wielkiej budowli, na widok której twarz Lamberta rozpromieniła się trochę.
- Mieszkamy na uboczu, nie jesteśmy tu zbyt lubiani – wyjaśnił. – Nasza rodzina od lat jest uznawana za dziwną, choć sądzę, że boją się nazywać nas czarownikami.
Zaśmiał się drwiąco i ponaglił konia, który pognał niedawno odśnieżoną drogą prosto w stronę zamku. Czwórka wymieniła zaniepokojone spojrzenia, ale Lambert był zbyt blisko, żeby mogli jakoś zareagować na jego słowa. Dopiero teraz, kiedy znaleźli się w pogrążonej w mroku wiosce, ich serca wypełniła trwoga. Być może osoby mieszkające w tym zamku faktycznie nie byli zbyt gościnni… 
         Państwo Hughes posiadali ogromne tereny otaczające wybudowaną na samym środku wieżę, w której mieszkali, a posiadłość chroniona była nie tylko przez grube, stare mury, ale i przez silne zaklęcia. Kiedy Lambert przykładał różdżkę do bramy, cała czwórka spostrzegła, jak potężny podmuch energii przemknął od kamiennych wieżyczek prosto w czarne, skryte za chmurami niebo. Kiedy wrota rozwarły się, konie pognały w kierunku gmachu, a tętent ich tłumiła gruba warstwa śniegu. Jasne włosy Pogromcy Wilków wyraźnie odcinały się na tle ciemnych murów, kiedy machał różdżką, aby otworzyć wysokie, drewniane drzwi.
Weszli po krętych, szerokich schodach na pierwsze piętro, które okazało się salonem. Zimne, wilgotne ściany pokrywały szare, zielone i oliwkowe gobeliny z ruchomymi postaciami. Wnętrze komnaty było surowe i wydawałoby się lochem, gdyby nie huczący w kominku ogień, rzucający pomarańczową poświatę na kamienną, nagą podłogę. Choć Lambert opowiadał, że pochodzi ze szlachetnego, starego rodu, wieża, w której mieszkała jego rodzina była uboga i przygnębiająca. Salazar poczuł się oszukany, kiedy stąpał ostrożnie po brzydkiej podłodze i rozglądał się dookoła w poszukiwaniu chociażby jednego drogocennego przedmiotu potwierdzającego słowa Lamberta.
Pierwszą rzeczą rzucającą się w oczy był wysoki fotelu z pięknymi, rzeźbionymi podłokietnikami. Wyglądał tak, jakby ktoś wiele lat temu umieścił go przed kominkiem i ani razu go już nie przestawiał. Siedział w nim staruszek. Za młodu musiał mieć tak jasne, puszyste włosy jak Lambert, teraz jednak przypominały one biały puch opadający falami na zgarbione plecy. Na obu mętnych, niebieskich oczach miał bielmo. Musiał być ślepy, nie był jednak tak stary, jak myśleli przybysze. Szczęka zadrgała mu impulsywnie, gdy usłyszał kroki.
- Kto tu jest? – Zapytał. – Jane, to ty?
- To ja, ojcze – przemówił Pogromca Wilków, a jego głos stał się nagle głębszy i jakby bardziej godny.  
Ktoś się pojawił.
Z sąsiedniego pokoju skrywanego za długim, ciemnoszarym gobelinem nadszedł mężczyzna, dużo starszy od Hughesa, choć bardzo do niego podobny. Był tego samego wzrostu, miał tak samo smukłą, ostro zarysowaną twarz i takie same szare, zimne oczy. Jego wzrok spoczął po kolei na twarzach przybyłych.
- Kogo tu sprowadziłeś? – Zapytał z nieukrywaną pogardą w głosie, której nie powstydziłby się sam Salazar. – Czy może uratowali ci skórę, kiedy umykałeś przed wilkami?
Zachichotał pod nosem, rozbawiony własnym dowcipem. Całą czwórkę ogarnęło najszczersze oburzenie, nawet Slytherin skrzywił się na jadowite brzmienie głosu mężczyzny, ale Lambert nawet nie mrugnął. Był przyzwyczajony do złośliwości, którymi raczyli go jego starsi bracia, naśmiewając się z jego kobiecej postawy i miłości do nauki.
- Zejdź do holu i sam zobacz – polecił mu.
Jego starszy brat uśmiechnął się złośliwie i natychmiast ruszył w stronę drzwi, łopocząc swą długą, błękitną peleryną, choć przez jego twarz przebiegł ledwo dostrzegalny cień niepewności, który zauważyła tylko Rowena.
- To prawda? – Zapytał stary. – Zabiłeś wilki grasujące w sąsiedniej wiosce?
- Z pomocą walecznego Godryka Gryffindora i szlachetnego Salazara Slytherina, ojcze – odparł najmłodszy syn, wykonując teatralne gesty ramionami.
Na twarzy starca pojawił się cień uśmiechu, jakby rozpoznał jedno z wymienionych przez syna nazwisk, dzięki czemu jego surowa, woskowa, poorana zmarszczkami twarz złagodniała i nabrała poczciwego wyrazu.
- Chłopcze – wychrypiał, rozglądając się dookoła, choć wszystko, co widział, to pomarańczowe plamy w miejscu, gdzie płonął ogień. – Matt Gryffindor…
- To mój ojciec – dokończył za niego Godryk.
Stary odetchną głęboko, jakby pogrążył się we wspomnieniach.
- Matt lubił pojedynki – rzekł w końcu, a jego głos stał się miękki i spokojny. – Ćwiczył się u mnie. Był moim najlepszym uczniem.
Godryk wymienił szybkie spojrzenia z Salazarem i Lambertem, po czym mruknął coś niezrozumiałego. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć staremu Hughesowi, którego najwyraźniej wzruszyło wspomnienie młodzieńca, którego szkolił za swych najlepszych lat życia. Choć wszyscy zamilkli, obawa opuściła serca nowoprzybyłych.

Powrócił brat Lamberta. Na jego twarzy rozkwitł grymas złości, gdy wycedził przez zaciśnięte zęby:
- Ty… ty mały bękarcie, wybiłeś te wszystkie wilki…
Zazgrzytał zębami ze złości, ale jego twarz pozostała niewzruszona. Jego spojrzenie biegało od twarzy najmłodszego Hughesa do zamglonych oczu ojca i z powrotem, kiedy zawołał:
- Matko! 
Ani razu nie zerknął na młodych wędrowców, którzy tłoczyli się w cieniu pod ścianą. Nie minęła minuta, a na korytarzu rozległy się przyspieszone, energiczne kroki. Grube drzwi otworzyły się, a w pokoju pojawiła się kobieta. Mimo sędziwego wieku była bardzo piękna, a jej wyniosłego, chłodnego oblicza nie znaczyła ani jedna zmarszczka. Miała jasnobrązowe, upięte w elegancki kok włosy, ciemnoszafirowe oczy okolone krótkimi, jasnymi rzęsami i rzadkie, wąskie brwi, co upodabniało ją do surowej królowej śniegu. Ubrana była w pomarańczową, bogato zdobioną żółtym haftem suknię, która podkreślała jej smukłą, sztywno wyprostowaną sylwetkę, a ona sama poruszała się z wdziękiem, jakby stąpała po chmurach.  
- Co tu się dzieje? – Zapytała swym głębokim, melancholijnym głosem. - Kim jesteście?
Czwórka młodych czarowników popatrzyła po sobie. Siła i pewność siebie, z którą Jane Hughes wkroczyła do komnaty skrępowało nawet najśmielszego z całej grupy Godryka. Młodzieniec stał jak słup soli i wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami. Rowena jako pierwsza odzyskała głos.
- Spotkaliśmy Lamberta podczas naszej podróży – wyjaśniła uprzejmie. – Widzieliśmy, jak walczył z wilkami.
- A później ugościli mnie w swoim obozowisku – dodał Hughes. – Dlatego z miłą chęcią chciałbym się im odwdzięczyć za ich dobroć.

Czwórka zauważyła, że istotnie ta rodzina jest dosyć dziwaczna. Rzucała się w oczy nie tylko ta przepaść w relacjach między domownikami, ale i podejrzanie sztywne zachowanie. Okazało się, że Lambert okazał się najbardziej normalnym mieszkańcem przygnębiającej wieży. Często dowcipkował i był skory do rozmów na przeróżne tematy, natomiast pan Hughes był opryskliwy i zdawał się pałać nienawiścią do wszystkiego i wszystkich. Helga i Rowena, które jako kobiety miały w sobie najwięcej empatii, domyślały się, że ta nieustająca zgryzota musiała zostać spowodowana ślepotą i uciążliwą starością. Ravenclaw wyobrażała sobie, jakie udręki musiał znosić ojciec Lamberta, który przez całe swoje życia był potężnym czarownikiem, szkolił równie utalentowanych i szlachetnych młodzieńców, lecz wraz z wiekiem nadeszły problemy ze zdrowiem, przez co musiał porzucić aktywny tryb życia i zasiąść w fotelu przed kominkiem. Natomiast Jane Hughes, matka Lamberta, okazała się chłodną, milczącą i chyba najbardziej wyniosłą osobą w tym domu. Uprzejmie zwracała się zarówno do męża, jak i do gości, a najmłodszego syna darzyła szczególnym uczuciem. Godryk spostrzegł cień delikatnego, pobłażliwego uśmiechu, który rozciągał jej wargi za każdym razem, kiedy Pogromca Wilków przemawiał.

Podczas kolacji do rozmowy z gośćmi dołączył się tylko Lambert i jego rodzicielka. Dziwni i wyniośli bracia kategorycznie odmówili zjedzenia wspólnego posiłku z przybyszami, pan domu natomiast spożył wieczorny posiłek samotnie w swoim fotelu, z którego zdawał się nie ruszać bez wyraźnej potrzeby.
- Nie będziemy zajmować zbyt dużo czasu – powiedział Godryk, patrząc znacząco na najstarszego z mieszkańców wieży. – Rano wyruszamy w dalszą drogę.
Gryffindor czuł się tu najpewniej z całej czwórki. Jego cechą była niesamowita otwartość, czym niejednokrotnie zjednał sobie nawet najbardziej bezkompromisowe osobistości, nie miał także żadnych problemów z przystosowaniem się do nowego środowiska. Zawdzięczał swój charakter zarówno wychowaniu, jak i pochodzeniu – jego rodzina od pokoleń uważana była za jedną z najbardziej przyjaznych i gościnnych.
Jane dała znać skrzatowi domowemu, aby sprzątnął ze stołu, po czym poleciła najmłodszemu synowi, aby pokazał przyjaciołom ich pokoje. Widać było, że goście bardzo rzadko odwiedzali tę wieżę, co musiało w pewnym sensie przeszkadzać gospodyni. Rowena szybko poznała, że kobieta tylko udawała dumną i nieustępliwą. Pod maską surowej, wyniosłej królowej śniegu skrywała się delikatna i wrażliwa kobieta tęskniąca do towarzystwa i rozrywek.
Reszta komnat wyglądała niemal identycznie jak pokój, w którym przesiadywał pan Hughes. Ściany były zimne i wilgotne, a nagie podłogi wyglądały tak, jakby nikt nie zamiatał ich od lat. W małych, ciemnych okienkach znajdowały się drewniane story, przez które zimny wiatr przedostawał się na wąską, okrągłą klatkę schodową i hulał po całym budynku. Idąc po schodach, Lambert mówił, aby czwórka nie zraziła się do jego ojca i braci, ponieważ brak złota i czarodziejskich rodzin bardzo zmienił jego rodzinę, która jeszcze kilkanaście lat wstecz była zupełnie inna.

Między Roweną a Helgą panowało milczenie, kiedy przygotowywały się do snu. Choć w kominku płonął ogień, komnata była zakurzona i ponura. Gdy Hufflepuff dotknęła szorstkiej poduszki, aż wzdrygnęła się z zimna, a jej ciało przeszył dreszcz na myśl o spędzeniu w tym twardym, lodowatym łóżku całej nocy. Do swojej towarzyski odezwała się dopiero wtedy, gdy zgasiły pochodnie, a w pokoju zapanowała ciemność.
- Rodzina Lamberta nieco mnie przeraża – zaczęła niepewnie. – Jakby coś ukrywali, a goście w domu mogli przez przypadek odkryć ich sekret.
- My możemy budzić w nich taki sam lęk, jak oni w nas – mruknęła Rowena, wiercąc się zaciekle w swoim łóżku. Choć ostatnio sypiali w bardzo niewygodnych miejscach, twarda pościel drapała delikatną skórę dziewczyny. – Od dawna nie mają kontaktu z czarownikami, być może to ich trochę… onieśmiela? Śpij dobrze.  
Helga przewróciła się na drugi bok, ale oczy miała szeroko otwarte. W głowie nadal widziała tę przerażającą, trupio bladą, wykrzywioną twarz starca z oczami pokrytymi bielmem. Postać starego Hughesa przywodziła jej na myśl kostuchę, którą wielebny straszył nieposłuszne dzieci. Nie potrafiła go sobie wyobrazić z różdżką w ręku. Helga nie podejrzewała, że świat jest tak mały, aby podczas swojej podróży mogli spotkać zdziwaczałego starca, który wiele lat temu był nauczycielem i mentorem Matta Gryffindora. W jej sercu pojawiła się iskierka nadziei, że być może na ich drodze stanie ktoś, kto dawno temu miał kontakt z jej ojcem…  

~*~


Rozdział krótszy i banalny, ale dopiero co wróciłam z imienin, więc nie dałam rady napisać więcej. Dedykacja dla wiki-pedii :* 

niedziela, 22 listopada 2009

14. Pogromca Wilków

Po kliku poważnych konwersacjach cała czwórka zgodnie stwierdziła, że należy jak najszybciej ruszyć w drogę. Potworne, gniewliwe ulewy były teraz codziennością, a słońce przebijało się przez ciężkie, burzowe chmury zaledwie od święta. Robiło się też coraz zimniej, co wróżyło szybkie nadejście zimy. Październik nieubłagalnie dobiegał końca. Młodzi bardzo poważnie zastanawiali się także, czy może by nie ulec pokusie i przeczekać zimę w sierocińcu Anny Hufflepuff, jednak każdy dzień był teraz dla nich na wagę złota.
Zapał i odwaga, pod wpływem których Helga podjęła decyzję zgasły wraz z ostatnimi wczesnojesiennymi promieniami słońca. Raz nachodziło ją pragnienie spełnienia się, następnie przychodziło poczucie winy i wstyd, że chce zostawić matkę z sierocińcem na głowie. Odbyła już z nią rozmowę na ten temat. Anna jednak nie chciała już ingerować w życie córki, którą nadchodzące wraz z zimą niebezpieczeństwa przerażały bardziej niż śmiały krok w dorosłość. Helga, choć przyszła na świat w tym samym roku, co pozostała trójka jej przyjaciół, była z nich najstarsza, a siedemnaste urodziny obchodzić miała pod koniec stycznia następnego roku. Drugi w kolejności był Salazar, który huczne i grzeszne urodziny obchodził w maju, później Rowena, urodzona dokładnie w ostatni dzień wakacji. Najmłodszy zaś był Godryk, którego matka na świat wydała na początku października. W owych czasach jednak nikt nie wydawał z tej okazji przyjęć, chyba że w skarbcu miał stos złotych monet i nie obawiał się reakcji wielebnego.

W końcu doszli do wniosku, że na nadejście zimy czekać nie mogli. Przeczekanie jej też nie wchodziło w grę, bo zbyt dużo by stracili czasu. Jedyną alternatywą, która nie odniosłaby przykrych skutków, było natychmiastowe opuszczenie sierocińca. Brnięcie przez zawalone ciężkim, wilgotnym śniegiem lasy i doliny szkockie było czymś, czego bardzo chcieli uniknąć, choć każdy gdzieś w środku był pewien, że nie uda im się tego dokonać.
W Brytanii zimy są nieprzyjemne, zwłaszcza ich początki. Śnieg miesza się z deszczem, tworząc ciężką, wodnistą substancję. A po wymieszaniu tego z ziemią powstaje błotnista, kleista papka, prawie niemożliwa do przejechania. Godryk, który wychowywał się w towarzystwie koni, obawiał się, że zwierzęta będą tonąć w grząskich brejach niemal po same brzuchy. Nie mogli sobie natomiast pozwolić na bez wątpienia wygodniejsze, acz po stokroć niebezpieczniejsze poruszanie się drogami, które bardzo często łączyły ze sobą małe osady i miasteczka. 

Chłopcy zajęli się zatem przygotowaniem wszystkiego, co mogłoby się im przydać podczas zimowej słoty i nocnego zagrożenia. Sieroty przyglądały się temu w milczeniu, co jakiś czas odganiane poprzez zirytowanego wciąż Salazara, który nie mógł przeżyć tego, że stracili wraz z Roweną tak dużo czasu. W gniewie nie potrafił dostrzec pozytywnych stron tych krótkich wakacji, zyskali wszak dwójkę bardzo utalentowanych i chętnych kompanów, wszystko go w tej chwili drażniło, nawet Bogu ducha winne sieroty. Bardzo przeżywały odejście Helgi i jej przyjaciół, gdyż zdążyli się już do nich bardzo przywiązać. Ta pierwsza skrycie myślała nad przyjęciem niektórych z nich do szkoły, lecz na razie postanowiła się nie dzielić tym pomysłem ze swoimi towarzyszami, głównie z Salazarem, który od samego początku nie krył swej niechęci do mugoli. Mimo że wszyscy umówili się już dawno, że wspólnie będą podejmować wszystkie decyzje, Slytherin wyraźnie wiódł prym. 

*

Nadeszła chwila pożegnania. Czwórka musiała wstać bardzo wcześnie, tuż przed słońcem, żeby zdążyć dojechać przed zlodowaceniem polnych dróg, którymi mogli przez pewien czas bezpiecznie wieść swoje konie. Oni trochę mniej obawiali się trudów podróży, gdyż bardziej wierzyli w swoje umiejętności, dziewczęta natomiast nie wiedziały już, czego bardziej się bać: zimna czy może niebezpiecznych i jeszcze bardziej męczących nocy? Wilki, buszujące po lasach zbóje i inne straszne, magiczne stwory.
W momencie, gdy Salazar i Godryk sprawdzali po raz dwudziesty tego samego ranka, czy o niczym nie zapomnieli, jednocześnie obserwowani przez nieco znudzoną i wciąż bardzo zaspaną Rowenę, Helga poszła ostatecznie pożegnać się z matką, która również tej nocy nie wypoczęła.
- Wiedziałam, że nie mogę cię tu wiecznie więzić – odparła Anna Hufflepuff, z całych sił tłumiąc łzy. – Jesteś światowa, tak, jak ojciec. Zdążyłam się już pogodzić z tym, że cię utracę.
- Ależ nie utraciłaś mnie – zaprzeczyła Helga, a głos jej zadrżał. – Jeszcze się zobaczymy. Może w lecie? Przyjadę cię trochę odciążyć. Być może uda nam się przemycić kiedyś kilka dzieciaków. Nie można wiecznie udawać, że moce, nad którymi nie panują to czysty przypadek…
Nadeszła Rowena, przerywając Heldze gorącą przemowę. Na ramieniu wisiała jej wielka, szmaciana torba, którą pospiesznie zapinała.
- Za chwilę odjeżdżamy – oznajmiła, dając tym samym do zrozumienia swej towarzyszce, że nie mogą dłużej na nią czekać.
Anna uściskała jeszcze raz córkę, jakby jej miała już nigdy nie ujrzeć, a do oczu podeszły łzy, których nie mogła już przed nią ukryć.
- Powodzenia – więcej nie potrafiła wykrztusić.
Helga wymamrotała jakieś podziękowanie i sama uroniła kilka gorących, wielkich jak ziarna grochu łez, które szybko otarła. Czuła, że jeśli teraz nie odejdzie, nie będzie mogła już tego zrobić.
Anna odprowadziła całą czwórkę pod samą drewnianą bramkę. Patrzyła, jak ich konie przedzierają się przez wysokie, niemalże nagie już zarośla. Później zobaczyła jeszcze pięć malutkich, czarnych punkcików przemieszczających się przez tonącą we mgle łąkę. Łzy gęsto popłynęły jej po twarzy. Przycisnęła do ust kawałek czystej, aczkolwiek starej i wyblakłej już szaty, by nie wydobył się z nich żałosny jęk, który wzbierał powoli w jej piersiach. Została całkiem sama. Najpierw niespodziewanie odszedł jej ukochany mąż, po którym rana w jej sercu jeszcze się nie zagoiła, a teraz porzuciła ją córka. Patrzenie, z jaką radością i nadzieją ta czwórka planowała swoją podróż z jednej strony bardzo ją cieszyła, gdyż pierwszy raz w życiu poczuła bijącą świeżość. W tym był naiwny, ale bardzo przyszłościowy pomysł, który musiał być zrealizowany, niemniej jednak dnia odjazdu córki i trójki młodych czarodziejów bała się najbardziej. Teraz musiała nauczyć się żyć na nowo.
Sądziła, że jeśli mgła jest tak mroźna i gęsta, a oddech zamienia się w kłęby gęstego, białego dymy, na surowym, jesiennym niebie pojawi się zimne i ostre słońce. Przeliczyła się jednak. Ciemne, ciężkie chmury w mig pokryły całe niebo, odpędzając jednocześnie delikatny błękit i tylko czekały, aby spuścić na kark młodych podróżników lodowaty deszcz lub pierwsze płatki śniegu.  

*

Podróżowali tak przez kilka dni, które, wbrew obawom dziewcząt, okazały się być całkiem spokojne i zaskakująco ciepłe. Jednak im bardziej zapuszczali się na północ, tym wcześniej robiło się ciemno, temperatura była coraz niższa, a noce robiły się z godziny na godzinę chłodniejsze. W końcu zaczął padać śnieg. Wbrew pozorom najgłośniej narzekał Salazar, który przyzwyczajony był do cieplejszego klimatu, codziennych wygód oraz znakomitych posiłków. Mimo że tygodnie spędzone w sierocińcu Anny Hufflepuff nieco ostudziły jego gorący charakter, trudy podróży na nowo wydobyły z niego głęboko ukrytego, kapryśnego księcia. Rowena natomiast nie odzywała się ani słowem. Mieszkała bowiem w Szkocji, a jej rodzinna chata nie była bowiem zbudowana z materiałów, które miały chronić jej mieszkańców przez zimnem. Helga za to zbyt tęskniła za domem i swoim ciepłym łóżkiem, żeby cokolwiek komentować. W sercu była równie zła i rozgoryczona, jak Slytherin, jednak nie na innych, a wyłącznie na siebie. W tych chwilach bardzo żałowała, że tak pochopnie podjęła decyzję, z której nie mogła się już wycofać. Najlepiej znosił to wszystko Godryk. Z humorem żartował z pogody, śmiał się ze skwaszonej miny Salazara, podpuszczał go, czasami rzucał w niego ulepionymi w nagich dłoniach śnieżkami. Wtedy zazwyczaj Slytherin groził, że miotnie w niego zaklęciem, na co Rowena czyniła niezbyt przyjemną na jego temat uwagę i to chwilowo przygaszało doskonały humor Gryffindora.

Pewnego wieczora, kiedy konie nie miały już sił, aby iść dalej, a wiatr ze śniegiem boleśnie zacinał i kąsał ich twarze, dotarli na obrzeża pewnej ubogiej, maleńkiej wioski. Już wcześniej słyszeli pogłoski, że nawiedzona jest ona przez stado wilków, mimo tego postanowili przeczekać noc w lesie, gdzie bezpiecznie oddzieleni byli chociaż od padającego śniegu i złośliwego wiatru. Przywiązali konie do drzew, a sami zajęli się przygotowywaniem obozu. Pomiędzy gęsto stłoczonymi drzewami można było wyczuć nieco wyższą temperaturę, a ściółka wolna była od śniegu. Zostawili zmarzniętą Helgę przy rozpalonym przez Godryka ognisku, a sami poszli poszukać więcej drewna, które mogli wysuszyć.  
Po lesie błąkali się dosyć długo. Dotarli na jego skraj, gdzie się rozdzielili. Salazar, nadal marudny i zły, patrzył na śnieg, skrzypiący pod jego drogimi trzewikami. Przez kilka ostatnich dni jego uwaga była skupiona jedynie na sobie, ani przez chwilę nie pomyślał o wygodzie Roweny, na której wciąż w pewien sposób mu zależało. Jednak ważniejsze były jego potrzeby i nie interesowało go to, czy dziewczyna nie marznie, jej żołądek jest pełen albo czy jej stare, dziurawe trzewiki są przemoczone. Właśnie o to Ravenclaw miała do niego niewypowiedziany żal i traktowała go tak, jak na początku ich znajomości, przez co atmosfera w grupie była gęsta i nieprzyjemna.

Nagle Mały Książę usłyszał jakieś stłumione warczenie i cichy szelest. Zatrzymał się, nasłuchując, a serce podskoczyło mu do gardła. W żołądku poczuł palące poczucie winy, że dał się komuś lub czemuś zaskoczyć. I wtedy to zobaczył. Cztery wielkie, szare wilki szły powoli w jego stronę. Całkowicie zapomniał, że w kieszeni skórzanego, długiego płaszcza dzierży różdżkę, którą mógł groźne zwierzęta unieszkodliwić w jedną sekundę. Głupio zaczął się cofać, a jego stopa natrafiła nagle na gruby, pokryty lodem pień drzewa.
Warczenie narastało. Wilki tylko na to czekały. Jeden z nich skoczył w stronę Salazara z rozwartą paszczą, a młodzieniec całkiem stracił głowę. Był pewien, że zginie, w głowie migały mu zaklęcia i przekleństwa, które usiłował wypowiadać na głos, jednocześnie przeszukując przepastne kieszenie brunatnej kapoty. Serce waliło mu w piersiach jak oszalałe, już nie czuł ciepła. Największy z warczącej czwórki wilk skoczył w stronę jego górnych partii ciała, a mocne szczęki zacisnęły się dookoła ramienia, którym ochronił szyję; różdżka wypadła mu z ręki i potoczyła się po śniegu gdzieś w jakieś przepastne zaspy. Zwierz szarpał boleśnie szczupłą rękę, a Salazar wył, jakby go obdzierali ze skóry, pozostałe wilki natomiast przyglądały mu się, jakby oczekiwały, aż najsilniejszy samiec zaspokoi swój głód.
W tej chwili, gdy wilk trzepał głową we wszystkie strony, rozrywając ramię czarodzieja, usiłując dostać się do gorącego karku, znikąd pojawił się jakiś chłopiec. Z dzikim okrzykiem machnął mieczem i odciął wilkowi głowę. Krew obficie chlusnęła na biały śnieg, mieszając się z płynami, które wypłynęły z poszarpanej ręki Salazara. Nieznajomy jednak nie zwrócił uwagi na przerażonego, poważnie zranionego Slytherina. Zwołał swoje psy, bo reszta wilków już biegła w ich kierunku. Choć ramię piekło Małego Księcia i wciąż obficie krwawiło, ten nie mógł zrozumieć, dlaczego potwornie uważne, skupione potwory, które królowały w tym lesie, nie wyczuły chłopca.
Ściągnięci krzykami i odgłosami walki Godryk i Rowena natychmiast przybiegli. Oboje stanęli jak wryci, przyglądając się bezczynnie mężczyźnie i jego psom, toczących zacięty bój o życie. Długi, ciężki miecz śmigał we wszystkie strony, a wielkie, przypominające niedźwiedzie psy warczały i walczyły zacięcie, niczym potężne, pokryte gęstym, brązowym futrem smoki. Lada chwila miotnęłyby strumieniem ognia, gdyby walka trwała jeszcze chwilę dłużej.
Wkrótce cztery wilki leżały już martwe na splamionym krwią śniegu. Ich zabójca stał pośród włochatych trupów, drżąc i kaszląc okropnie, choć na jego twarzy malowała się satysfakcja. Był zwycięzcą. Podniósł ze śniegu swoją broń, którą upuścił wraz z upadkiem ostatniej bestii, odgarnął z pokrytej kropelkami świeżej krwi twarzy grzywę jasnych, prawie białych włosów i spojrzał na wpatrującego się w niego z paskudnym grymasem bólu Salazara.
- Nic ci się nie stało? – Zapytał, podchodząc do leżącego u stóp ogromnego drzewa Slytherina, który ściskał się za krwawiące ramię. – Zatamuję to w sekundę, nie martw się.
Wydobył z wewnętrznej kieszeni sztywnego, uszytego z wilczych skór płaszcza różdżkę i przejechał nią po paskudnej, rozciągającej się przez całe ramię ranie. Mały Książę przyglądał mu się z otwartymi w niemym okrzyku zdumienia ustami. Był bardzo osłabiony po tej ekstremalnej walce i utracie sporej ilości krwi, ale walczył z sennością i pojawiającymi się przed jego oczami mroczkami, które powoli ogarniały jego mózg.
- Szukałem tych potworów od wielu dni – dodał nieznajomy, patrząc z prostą, surową troską na niedoszłą ofiarę leśnych władców. -  Nachodziły moją wioskę od miesięcy, postanowiłem więc zrobić z nimi porządek. Jak ramię?
Salazar, zawstydzony, że ów młodzieniec uratował mu życie, tylko poruszył delikatnie ręką, która pulsowała teraz przyjemnym ciepłem. Słabość jednak nadal nie pozwalała mu sklecić najprostszego zdania. Jego wybawca najwyraźniej to zrozumiał, ponieważ wyciągnął z przytwierdzonej do pasa małej sakwy długą, szklaną fiolkę wypełnioną jakimś brunatnym eliksirem, odkorkował ją i przytknął jej brzeg do spierzchniętych warg Salazara, który wypił jej zawartość jednym, automatycznym haustem.
         - To przywróci ci krew, jednak będziesz musiał dzisiaj wypocząć. Co robisz w naszym lesie? Nigdy wcześniej cię nie widziałem.
Slytherin zauważył, że chłopiec nie jest jednak taki stary, jak mu się zdawało. Miał bardzo jasne, gęste włosy sięgające niemalże ramion, sześć stóp wysokości, policzki zaróżowione od wysiłku. Nie wyglądał na więcej, jak na dziewiętnaście lat. Twarz miał uwalaną krwią swoją i wilków, błyszczały tylko szaroniebieskie, pełne emocji oczy. Utykał trochę na lewą nogę, w której zatopił zęby jeden z dzikich potworów, jednak nie zwracał uwagi na tę niewielką ranę.
         - Jesteś czarodziejem – zauważył Salazar i z trudem podniósł się na nogi. Czuł już pozytywny, rozgrzewający efekt tajemniczej mikstury, którą napoił go nieznajomy. – Ujawniłeś się przede mną.
Jasnowłosy wojownik otarł rękawem twarz z wilczej krwi i uśmiechnął się, a między jego sino różowymi wargami błysnęły białe jak śnieg zęby.
         - Obserwowałem cię zza tamtych zarośli i widziałem, jak upuściłeś różdżkę, dlatego postanowiłem ci pomóc – dodał, po czym zarechotał cicho, mówiąc: - Ale gdybyś był mugolem, też bym ci pomógł.
Ta żartobliwa uwaga w jakiś sposób ugodziła Salazara, który, mimo że wciąż bardzo osłabiony, skrzywił się w charakterystyczny dla siebie, cyniczny sposób i mruknął:
         - Co to ma znaczyć? Jestem najstarszym dziedzicem bajecznego majątku Slytherinów, w moich żyłach płynie najczystsza, błękitna krew czarodziejów, jak śmiesz porównywać mnie z mugolem?
Prychnął pogardliwie i odsunął się od swego wybawcy, którego rozbawiło poważne zachowanie młodzieńca. Ujął go przyjaźnie pod ramię i pociągnął lekko w stronę polany, na której leżały stygnące, rozszarpane zwłoki wilków. Słychać było jedynie cichy chichot jasnowłosego wojownika i odgłosy chłeptania – wielkie, waleczne psy przysiadły teraz całkiem niegroźnie na tylnich łapach i zlizywały krew z otwartych, parujących organów wewnętrznych. Choć jasnowłosy czarodziej bardzo chciał w jakiś sposób odgryźć się paniczowi, zażartował tylko:
         - Zakończ waść perory, zabieram cię do mojego obozu. Rozgrzejesz się, zjesz coś ciepłego, a ja wrócę z koniem po te potwory.
Wskazał podbródkiem na wilcze zwłoki. Jednak Salazar natychmiast zaprotestował. Choć nie znał imienia swego wybawcy i coś w sumieniu gryzło go niesamowicie, aby mu podziękować za ratunek, jednak duma nie pozwalała na to wyniosłemu księciu. Natychmiast wypełniła go niewytłumaczalna agresja. Zaczął mu pokrętnie wyjaśniać, że jego grupa, z którą podróżuje, właśnie poszukuje w lesie drewna, ale w pewnym momencie przerwał im miarowy odgłos skrzypiącego śniegu. Mężczyźni odwrócili się jak na komendę, ale okazało się, że to tylko Godryk czaił się między drzewami, przywiedziony najprawdopodobniej odgłosami walki. Kiedy tylko wkroczył na okrągłą, niewielką polanę, stanął jak wryty, wpatrzony z szeroko otwartymi oczami w scenerię, która się przed nim rozciągała. Śnieg był wydeptany i obficie obryzgany jeszcze ciepłą, parującą na mrozie krwią, a rozprute zwłoki czterech potężnych wilków leżały w samym centrum tego przedziwnego ołtarza.
         - Usłyszałem hałasy i wrzaski, zjawiłem się tak szybko, jak to tylko było możliwe. Salazar, jesteś cały? – Przerażenie w głosie Gryffindora było doskonale słyszalne, a chłopak pierwszy raz okazał tak wielką powagę.
         - Zaatakowały mnie wilki, ale ten… on… uratował mnie – wydusił z siebie nieśmiało Slytherin, unikając błyszczącego, wyzywającego spojrzenia blondyna.
         - Przepraszam, że się nie przedstawiłem – po raz kolejny dygnął z groteskową uprzejmością niczym niedoświadczona, wiejska panienka przyprowadzona niespodziewanie przed oblicze króla. – Jestem Lambert Hughes, śledziłem te wilki od jakiegoś czasu, gdyż nachodziły naszą wioskę.
         - Salazar Slytherin.
         - Godryk Gryffindor.
Panowie przez chwilę milczeli, każdy pogrążony we własnych myślach. Lambert przyglądał się to jednemu, to drugiemu, zastanawiając się, co robią w jego lesie, Mały Książę chciał już jak najszybciej znaleźć się w obozie, natomiast Godryk bardzo żałował, że nie mógł wziąć udziału w bitwie. Nigdy dotąd nie widział aż tyle krwi i tak rozszarpanych zwłok, gdyż zawsze polował z ojcem, który wybierał raczej drobniejszą i bardziej bezbronną zwierzynę. Gdyby poszedł ze Slytherinem, mógłby go obronić i pomóc Lambertowi, dzięki czemu chwała spłynęłaby także i na niego. Zauważył jednak, że młody wojownik bardzo uważnie im się przypatruje, dlatego szybko przywołał na twarz uśmiech i zaproponował, aby Hughes udał się z nimi do ich obozu.

         Okazało się, że Rowena wróciła jako pierwsza i właśnie grzała się przy wysokim, przyjemnie trzaskającym ognisku wraz z Helgą, która mieszała drewnianą łyżką w niewielkiej, przybrudzonej kadzi. Już z daleka było czuć smakowite zapachy wydobywające się z garnka zawieszonego nad ogniem. Obie dziewczyny wyglądały na zadowolone roześmiane, jakby siedziały teraz nie w środku pełnego wilków lasu, ale w ciepłym, przytulnym saloniku. Jednak w momencie, kiedy ujrzeli przerażonego Godryka, uwalanego krwią Salazara i nieznajomego wyglądającego tak, jakby dopiero co wynurzył się z wanny pełnej krwi, natychmiast zbladły i poderwały się z miejsca. Rowena natychmiast podbiegła do Slytherina, aby upewnić się, czy nic mu nie jest.
         - Na Boga! Co się stało? – Wykrztusiła, siłując się z nadąsanym Salazarem, który przez cały czas usiłował wyrwać się z jej troskliwych, silnych dłoni.
Serce waliło jej w piersi jak oszalałe, a gniew na kompana opuścił ją w sekundę. Nawet nie spojrzała na tajemniczego przybysza, chciała tylko wiedzieć, czy ze Slytherinem jest wszystko w porządku.
         - Mów, na Boga, dlaczego jesteś cały we krwi! – To już nie było pytanie. Ravenclaw żądała natychmiastowej odpowiedzi, której udzielił Gryffindor:
         - Salazara zaatakowały wilki, uratował go Lambert.
         - Lambert Hughes – przedstawił się kobietom młodzieniec, kłaniając się nisko.
Rowena nie chciała już więcej wyjaśnień. Choć wciąż była bardzo roztrzęsiona i zniesmaczona widokiem stygnącej szybko, cuchnącej krwi, uśmiechnęła się szeroko. Spostrzegła, że oczy wojownika, choć lodowato błękitne, miały w sobie jakąś serdeczność i ciepło, której tak brakowało Salazarowi.
- Pogromca Wilków – rzekła, a twarz jej złagodniała.
Lambert zaimponował jej odwagą i uratował mężczyznę, na którym jej zależało. Pomimo dziwacznego stroju, w który był odziany i litrów krwi, którą był uwalany, wyglądał na bardzo przystojnego, inteligentnego młodzieńca. Na pierwszy rzut oka widać było, że diametralnie różni się od Slytherina.
Ujął jej rękę i ucałował ją.
         - To mój nowy tytuł? – Zapytał, a w jego oczach zaigrały figlarne światełka.
Rowena zaśmiała się cicho, za to Salazar zazgrzytał zębami ze złości. Czuł do niej swego rodzaju przyjacielskie przywiązanie, był nią nawet w pewien sposób zauroczony, ale po ich wspólnie spędzonej nocy wszystko w nim jakby wygasło. Teraz zaś, kiedy zobaczył spojrzenie Lamberta i uśmiech, którym obdarzyła go Ravenclaw, targnęła nim nieoczekiwanie zazdrość.
         Hughes jednym machnięciem różdżki oczyścił swą twarz i włosy, które niemalże zlewały się przez swą barwę ze śniegiem. Bardzo szybko też naprawił swą potarganą szatę, a kobiety przypatrywały mu się z nieskrywanym podziwem. Pogromca Wilków. Do tego taki przystojny i dowcipny… Nie mogły oderwać od niego wzroku. Helga poczęstowała go gotowanym królikiem, którego niedawno upolowała Rowena. Czekając na chłopców, przez cały czas naśmiewały się z ich nieporadności, z humorów Salazara i przesadnej pewności siebie Godryka, mówiąc, że doskonale dałyby sobie radę bez nich, co także komplementował Lambert, przez co Slytherin i Gryffindor poczuli ukłucie niechęci do Pogromcy Wilków.
         - Dokąd zmierzacie? Nie wyglądacie na doświadczonych podróżników – zagadnął.
         - Jedziemy na Północ – odpowiedział Godryk. – Wiek nie ma nic do rzeczy. Chcemy zrobić coś dla innych.
         - A wiecie przynajmniej, jak się tam dostać? – Spytał Pogromca, uśmiechając się życzliwie.
         - Ja mieszkałam w Szkocji – odparła Rowena. – Może nie znam osobiście wszystkich zakamarków, ale słyszałam to i owo. Poradzimy sobie.

Lambert wdał się z Gryffindorem w rozmowę o polowaniach. Spostrzegł, że to, co uczynił w pewien sposób zdenerwowało męską część Czwórki, jednak od początku wiedział, że Godryk szybciej wybaczy mu to, że teraz dziewczęta uważają go za bohatera, niż dumny i wiecznie skwaszony Slytherin. Miał z nim także mniej tematów, które mogliby poruszyć.
         Cała trójka jednogłośnie zadecydowała, że Lambert mógłby z nimi zostać tę jedną noc na wszelki wypadek, gdyby wilków było więcej. Tylko Salazar wzruszył ramionami i nie skomentował ich opinii ani słowem, gdyż jego własna dalece od niej odbiegała. Miał Hughesa za próżnego i przechwalającego się dziewiętnastolatka, któremu zależy tylko na tym, aby popisać się przed niewiastami. Widział w nim groteskową i złą wersję Godryka, natomiast usiłował odepchnąć od siebie myśl, że Pogromca Wilków posiadał także wiele jego cech. Miał nadzieję, że następnego ranka, kiedy już spakują wszystkie swoje rzeczy i ugaszą ognisko, Lambert odjedzie swoją drogą, a oni ruszą w dalszą podróż i tak skończy się ich znajomość. Pocieszał się także myślą, że nigdy dotąd nie słyszał nazwiska Hughes, co mogło oznaczać tylko jedno: nie mógł posiadać czystej krwi. Z pogardliwym uśmieszkiem zerkał na Lamberta i usiłował dopatrzyć się w nim mugolskich nawyków.
         Gdy już ponakrywali się kocami, Slytherin przysunął się do Roweny opatulonej tak, jakby miała spać na gołym śniegu. Kiedy wszyscy zsiedli z koni, Ravenclaw natychmiast rzuciła na miejsce, w którym postanowili zanocować, zaklęcie rozgrzewające i teraz wszyscy czuli się tak, jakby spali w wyłożonej owczą wełną izbie. Salazar objął czarownicę w talii i wyszeptał tak cicho, jak tylko zdołał:
         - Jak znajdujesz Lamberta?  
Ravenclaw dyskretnie odtrąciła jego rękę. Była na niego wściekła za to, jak przez cały wieczór odnosił się do mężczyzny, który uratował mu życia. Jej uprzejmość do Pogromcy Wilków spowodowana była po części tym, że chciała w jakiś sposób odwdzięczyć mu się za pomoc. Gdyby nie jego obecność… Dziewczyna nawet nie chciała sobie tego wyobrażać.
         - Jest bardzo odważny.  
         - Też jestem taki.
         - Salazar…
Odwróciła głowę w jego stronę i zmroziła go spojrzeniem, ale on tego nie zauważył, gdyż jej twarz ukryta była w mroku.
         - Pomówimy jutro – dodała, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
Zamknęła oczy. Długo jednak nie mogła zasnąć. Znów poczuła wyrzuty sumienia. To, co wydarzyło się pomiędzy nimi niedługo przed odjazdem nie powinno mieć miejsca. Czuła się rozdarta jeszcze bardziej, niż przed podjęciem decyzji o podróży. Sama już chciała ułożyć sobie życie bez niego. Wsłuchała się w rytmiczne oddech poranionych psów Pogromcy Wilków, które strzegły ich niczym wielkie, spokojne niedźwiedzie. Byli całkowicie bezpieczni.

~*~


         Nie pisałam tydzień temu, ale to chyba dobrze, bo ten rozdział jest o niebo lepszy niż ten, który zamierzałam dać. Dedykacja dla Clairies :*