Nadszedł długo oczekiwany dzień. Albo raczej dzień, oczekiwany od tygodnia. Już od rana trwały przygotowania do walki. Miała to być bitwa z zaskoczenia, z kilkoma zaledwie goblinami, ale wszyscy byli tak zestresowani, że prawie się do siebie nie odzywali, pracując w milczeniu. O dziesiątej wieczorem wszyscy zebrali się w Wielkiej Sali, by omówić szczegóły.
- Mamy godzinę do walki – przemówił Salazar, przywódca tej małej armii czarodziejów. – Musimy wygrać, pozabijać wszystkich, bo inaczej gobliny wrócą tu, lepiej uzbrojone, przygotowane i gotowe, by zabijać. One nas nie oszczędzą, więc my nie szczędźmy ich.
Po tej krótkiej mowie, które trochę dodała wszystkim otuchy, nie odzywając się do siebie, opuścili zamek. Do walki ruszyła nawet Deborah. Mimo że nie była pierwszej młodości, magią posługiwała się doskonale.
Konie wyprowadzono jeszcze przed południem. Teraz stały już przed drzwiami wejściowymi, gotowe, by ruszyć w bój. Salazar jako pierwszy dosiadł swojego wierzchowca. Nie czuł strachu. Jedyną emocją, goszczącą na jego twarzy była zimna determinacja. Jako człowiek honorowy, poczuł się urażony szantażem goblinów i postanowił odzyskać dobrą twarz, rozprawiając się z nimi. Mimo że sprawa tak do końca nie dotyczyła ani jednego z czwórki założycieli Hogwartu, wziął sobie za coś oczywistego walczyć, aż zwycięży lub padnie martwy u stóp przeciwnika. Oczywiście, całkowicie wykluczał to drugie. Oprócz godności był odziedziczył po ojcu również pychę i wygórowane ego.
Popędzili konie, kiedy biegły krętą, leśną dróżką. Chcieli być punktualnie. Ani za wcześnie, ani za późno. Każdy czuł ten sam mdlący uścisk w żołądku, pewien niepokój w sercu i płomyczek nadziei w piersi. Pojawiło się też dla nich całkiem nowe uczucie, którego jeszcze nigdy w życiu nie doznali. Kompletny brak strachu przed śmiercią.
Kiedy dotarli na miejsce, nie zobaczyli jednak ani jednego goblina. Kilku czarodziejów przechadzało się uliczkami, wdychając aromatyczne, wieczorne powietrze, w wielu oknach paliło się drżące światło wielu świec. Nikt nawet nie śmiał podejrzewać, co ma się tu za parę chwil wydarzyć.
- Nie zsiadajcie z koni – poradził swoim towarzyszom Salazar, widząc Helgę, przekładającą już nogę, żeby zeskoczyć ze swojego kasztanowego wierzchowca.
Poprowadzili konie na środek placu, gdzie stała owa fontanna, w której mieli zostawić worek galeonów. Zwierzęta nerwowo darły kopytami ziemię, jakby przeczuwały, że niebezpieczeństwo jest coraz bliżej.
Minuty wlokły się niemiłosiernie. Salazar zaczął się zastanawiać, czy czasami gobliny nie spanikowały. A jeśli nie, to dlaczego się spóźniają? Przecież musiało minąć więcej czasu, niż pięć minut, niż piętnaście…
Pół godziny później coś się zaczęło dziać. Z głównego placu bardzo dobrze widać było las. Niestety, o tej porze było już tak ciemno, że nawet czarodziej o sokolim wzroku, z zapaloną różdżką, nie zobaczyłby nic, co działo się właśnie na jego skraju. Ale szelest wydał się im jednoznaczny. Wszyscy wyciągnęli różdżki i zapalili je. Rachel zacisnęła palce na klindze swojego miecza. Nie lubiła posługiwać się różdżką. Wolała walkę wręcz.
To trwało zaledwie sekundę…
Z zarośli wyskoczyło co najmniej czterdzieści goblinów, każdy ubrany tak, jak na wojnę. Czarodzieje osłupieli. Wpatrywali się w magiczne stworzenia, jakby je pierwszy raz na oczy zobaczyli, dopóki Salazar nie dał znaku do ataku.
- Na nich! – ryknął, uderzając swojego konia w bok butami z ostrogami. Zwierze parsknęło i ruszyło pędem na gobliny.
Slytherin rozbroił kilku z nich, zanim reszta zdążyła cokolwiek zrobić. Ale to otumanienie nie trwało długo. Sekundę później wszyscy ruszyli do ataku. Ludzie, którzy jeszcze nie wrócili na noc do domów w panice rzucili się do ucieczki, bo gobliny doskoczyły i do nich. Najwidoczniej chcieli pozbyć się wszystkich naocznych świadków tej bitwy.
- Co, myśleliście, że jesteśmy tacy głupi? – zawołał goblin, siedzący na grzbiecie czarnego konia. Był to chyba przywódca tej grupy, bo reszta musiała przyjść tu pieszo i on jako jedyny nie walczył. Stał nadal na skraju lasu i wykrzykiwał polecenia do podwładnych. – Czy zapłacilibyście nam, czy nie, i tak byśmy was wszystkich wymordowali! Do ataku! Nie potraficie poradzić sobie ze zwykłymi ludźmi?!
Grupa goblinów strąciła Rachel z konia. Salazar na moment zatrzymał konia i obejrzał się szybko. Albo mógł pomóc jej z powrotem wskoczyć na konia, albo walczyć dalej. Wybrał to pierwsze. Zeskoczył na ziemię, przy okazji ścinając z nóg dwa gobliny i rzucił się ku blondynce, która już podnosiła się na nogi. Ktoś nagle wskoczył Salazarowi, który był zaledwie metr od Rachel, na plecy, zacisnął mu kościste ręce na szyi i powalił na ziemi. Był to nie kto inny, jak przywódca goblinów. Jak na tak małe, nieproporcjonalne stworzenie, był bardzo silny. Łzy podeszły Slytherinowi do oczu, nie mógł już złapać tchu… Rozbłyski, zaklęcia, odbijające się od ścian domów i drzew, ciała padające dookoła… wszystko to migało mu w oczach. Czuł, że umiera…
Coś jednak sprawiło, że przywódca goblinów zelżył uścisk. Salazar, krztusząc się i ciężko dysząc, wyplątał się z kościstych ramion goblina. Ku swojemu zdziwieniu zobaczył, że jest martwy. Odcięta, nieproporcjonalna głowa leżała kilka stóp od ciała.
Salazar zaczął się rozglądać za swoim wybawcą. Nie wiedział, że kiedy jego uwaga skupiona była na Rachel, między walczących wskoczyła jakaś wysoka postać w kapturze. Mieczem natychmiast rozpłatała gardła kilku goblinów, później ruszyła na ratunek Salazarowi. Kiedy ten już podniósł się z ziemi, człowiek z mieczem dawno wkroczył w wir walki. Gryffindor też już nie zabijał goblinów. Obserwował z podziwem przybysza, zachwycając się tą płynnością ruchów, celnością i precyzją uderzeń. Nie minęło pięć minut, a wszystkie gobliny, które zwykle walczyły do ostatniego wojownika, padły martwe.
Dysząc ciężko, wysoka postać podeszła do Salazara, który już podniósł się z ziemi, poklepał go po ramieniu i zapytał:
- Jesteś przywódcą tej grupy?
Slytherin wypiął dumnie pierś.
- Owszem – odparł. – A ty? Kim jesteś?
Nie odpowiedział od razu. Salazar nie widział jego twarzy, ukrytej w cieniu kaptura, ale zauważył, że poruszył się lekko, jakby obrócił głową, by przyjrzeć się reszcie. Drgnął lekko, kiedy jego wzrok padł na pokrytą kurzem, błotem i krwią Deborah.
- Nie przejmujcie się – rzekł wymijająco. – Ta grupa goblinów utrudniała życie wielu czarodziejom. Ścigałem ich.
- I jakim niby cudem udało ci się ich wszystkich zabić? – zapytał Slytherin z nutką drwiny w głosie. Czuł wdzięczność do nieznajomego, ale i był trochę poirytowany, że wtrącił się w ich bitwę.
- To proste. Zemsta – wyjaśnił jakby pogodniejszym tonem. – Wybaczcie. Ale może przejdziemy w inne miejsce? Wdychanie smrodu z tych pałających trucheł nie jest chyba zdrowe.
Reszta z ulgą podchwyciła jego pomysł. Zabrali konie i udali się jak najdalej od miejsca, w którym odbyła się walka. Zarzucili też kaptury na głowy, by ich nie rozpoznano. Szli przez kilka minut w milczeniu, każdy pogrążony we własnych myślach. Wszyscy myśleli o czymś innym, ale w końcu jedno ich łączyło. Co robi i kim jest ten tajemniczy mężczyzna o ochrypłym, przerażającym głosie?
Przybysz nagle zatrzymał się. Reszta uczyniła to samo i teraz wpatrywała się w niego z ciekawością. Deborah poruszyła się niespokojnie. Od kiedy ten tajemniczy mężczyzna odezwał się, zdało się jej, że już kiedyś gdzieś słyszała jego głos. Ale tamten był jakby głębszy, czysty, niezachrypnięty…
- Kim ty jesteś? – zapytał po raz drugi Salazar, już mniej wyzywającym tonem głosu.
Kaptur znów się poruszył, co oznaczało, że czarodziej spojrzał w jego stronę. Bez słowa uniósł obie ręce i jednym ich ruchem zrzucił czarną tkaninę z głowy. Z piersi Deborah wyrwał się zduszony okrzyk.
- Ulysses! – zawołała i podbiegła do niego.
Mężczyzna podtrzymał roztrzęsioną starszą panią i pogładził ją powoli ręką po siwych, rozczochranych włosach. Deborah drżała na całym ciele od tłumionego płaczu. Berengar zaś przyglądał się mężczyźnie tak, jakby go pierwszy raz zobaczył. A przecież Ulysses nie zaprzeczył, że jest jego bratem. Po prostu stali i patrzyli sobie nawzajem w oczy.
~*~
Miałam ten rozdział dodać wczoraj, ale nie było mnie przy komputerze. Coś mi się dzieje niedobrego z Internetem, no i dostałam jeszcze szlaban do końca września, bo mój brat rozwalił krzesło, a ja temu nie zapobiegłam, więc przy okazji mi się oberwało. Cóż, tak to jest, kiedy ma się "sprawiedliwych" rodziców. Chciałam, żeby ten odcinek był dłuższy, ale takie przetrzymanie w niepewności dobrze Wam zrobi. Mam nadzieję, że uda mi się coś przed październikiem napisać. Ale nie obiecuję, bo jeśli nadarzy się taka możliwość, to i tak pewnie będę zajęta nauką. Wszak pierwsza liceum to już nie przelewki.
- Mamy godzinę do walki – przemówił Salazar, przywódca tej małej armii czarodziejów. – Musimy wygrać, pozabijać wszystkich, bo inaczej gobliny wrócą tu, lepiej uzbrojone, przygotowane i gotowe, by zabijać. One nas nie oszczędzą, więc my nie szczędźmy ich.
Po tej krótkiej mowie, które trochę dodała wszystkim otuchy, nie odzywając się do siebie, opuścili zamek. Do walki ruszyła nawet Deborah. Mimo że nie była pierwszej młodości, magią posługiwała się doskonale.
Konie wyprowadzono jeszcze przed południem. Teraz stały już przed drzwiami wejściowymi, gotowe, by ruszyć w bój. Salazar jako pierwszy dosiadł swojego wierzchowca. Nie czuł strachu. Jedyną emocją, goszczącą na jego twarzy była zimna determinacja. Jako człowiek honorowy, poczuł się urażony szantażem goblinów i postanowił odzyskać dobrą twarz, rozprawiając się z nimi. Mimo że sprawa tak do końca nie dotyczyła ani jednego z czwórki założycieli Hogwartu, wziął sobie za coś oczywistego walczyć, aż zwycięży lub padnie martwy u stóp przeciwnika. Oczywiście, całkowicie wykluczał to drugie. Oprócz godności był odziedziczył po ojcu również pychę i wygórowane ego.
Popędzili konie, kiedy biegły krętą, leśną dróżką. Chcieli być punktualnie. Ani za wcześnie, ani za późno. Każdy czuł ten sam mdlący uścisk w żołądku, pewien niepokój w sercu i płomyczek nadziei w piersi. Pojawiło się też dla nich całkiem nowe uczucie, którego jeszcze nigdy w życiu nie doznali. Kompletny brak strachu przed śmiercią.
Kiedy dotarli na miejsce, nie zobaczyli jednak ani jednego goblina. Kilku czarodziejów przechadzało się uliczkami, wdychając aromatyczne, wieczorne powietrze, w wielu oknach paliło się drżące światło wielu świec. Nikt nawet nie śmiał podejrzewać, co ma się tu za parę chwil wydarzyć.
- Nie zsiadajcie z koni – poradził swoim towarzyszom Salazar, widząc Helgę, przekładającą już nogę, żeby zeskoczyć ze swojego kasztanowego wierzchowca.
Poprowadzili konie na środek placu, gdzie stała owa fontanna, w której mieli zostawić worek galeonów. Zwierzęta nerwowo darły kopytami ziemię, jakby przeczuwały, że niebezpieczeństwo jest coraz bliżej.
Minuty wlokły się niemiłosiernie. Salazar zaczął się zastanawiać, czy czasami gobliny nie spanikowały. A jeśli nie, to dlaczego się spóźniają? Przecież musiało minąć więcej czasu, niż pięć minut, niż piętnaście…
Pół godziny później coś się zaczęło dziać. Z głównego placu bardzo dobrze widać było las. Niestety, o tej porze było już tak ciemno, że nawet czarodziej o sokolim wzroku, z zapaloną różdżką, nie zobaczyłby nic, co działo się właśnie na jego skraju. Ale szelest wydał się im jednoznaczny. Wszyscy wyciągnęli różdżki i zapalili je. Rachel zacisnęła palce na klindze swojego miecza. Nie lubiła posługiwać się różdżką. Wolała walkę wręcz.
To trwało zaledwie sekundę…
Z zarośli wyskoczyło co najmniej czterdzieści goblinów, każdy ubrany tak, jak na wojnę. Czarodzieje osłupieli. Wpatrywali się w magiczne stworzenia, jakby je pierwszy raz na oczy zobaczyli, dopóki Salazar nie dał znaku do ataku.
- Na nich! – ryknął, uderzając swojego konia w bok butami z ostrogami. Zwierze parsknęło i ruszyło pędem na gobliny.
Slytherin rozbroił kilku z nich, zanim reszta zdążyła cokolwiek zrobić. Ale to otumanienie nie trwało długo. Sekundę później wszyscy ruszyli do ataku. Ludzie, którzy jeszcze nie wrócili na noc do domów w panice rzucili się do ucieczki, bo gobliny doskoczyły i do nich. Najwidoczniej chcieli pozbyć się wszystkich naocznych świadków tej bitwy.
- Co, myśleliście, że jesteśmy tacy głupi? – zawołał goblin, siedzący na grzbiecie czarnego konia. Był to chyba przywódca tej grupy, bo reszta musiała przyjść tu pieszo i on jako jedyny nie walczył. Stał nadal na skraju lasu i wykrzykiwał polecenia do podwładnych. – Czy zapłacilibyście nam, czy nie, i tak byśmy was wszystkich wymordowali! Do ataku! Nie potraficie poradzić sobie ze zwykłymi ludźmi?!
Grupa goblinów strąciła Rachel z konia. Salazar na moment zatrzymał konia i obejrzał się szybko. Albo mógł pomóc jej z powrotem wskoczyć na konia, albo walczyć dalej. Wybrał to pierwsze. Zeskoczył na ziemię, przy okazji ścinając z nóg dwa gobliny i rzucił się ku blondynce, która już podnosiła się na nogi. Ktoś nagle wskoczył Salazarowi, który był zaledwie metr od Rachel, na plecy, zacisnął mu kościste ręce na szyi i powalił na ziemi. Był to nie kto inny, jak przywódca goblinów. Jak na tak małe, nieproporcjonalne stworzenie, był bardzo silny. Łzy podeszły Slytherinowi do oczu, nie mógł już złapać tchu… Rozbłyski, zaklęcia, odbijające się od ścian domów i drzew, ciała padające dookoła… wszystko to migało mu w oczach. Czuł, że umiera…
Coś jednak sprawiło, że przywódca goblinów zelżył uścisk. Salazar, krztusząc się i ciężko dysząc, wyplątał się z kościstych ramion goblina. Ku swojemu zdziwieniu zobaczył, że jest martwy. Odcięta, nieproporcjonalna głowa leżała kilka stóp od ciała.
Salazar zaczął się rozglądać za swoim wybawcą. Nie wiedział, że kiedy jego uwaga skupiona była na Rachel, między walczących wskoczyła jakaś wysoka postać w kapturze. Mieczem natychmiast rozpłatała gardła kilku goblinów, później ruszyła na ratunek Salazarowi. Kiedy ten już podniósł się z ziemi, człowiek z mieczem dawno wkroczył w wir walki. Gryffindor też już nie zabijał goblinów. Obserwował z podziwem przybysza, zachwycając się tą płynnością ruchów, celnością i precyzją uderzeń. Nie minęło pięć minut, a wszystkie gobliny, które zwykle walczyły do ostatniego wojownika, padły martwe.
Dysząc ciężko, wysoka postać podeszła do Salazara, który już podniósł się z ziemi, poklepał go po ramieniu i zapytał:
- Jesteś przywódcą tej grupy?
Slytherin wypiął dumnie pierś.
- Owszem – odparł. – A ty? Kim jesteś?
Nie odpowiedział od razu. Salazar nie widział jego twarzy, ukrytej w cieniu kaptura, ale zauważył, że poruszył się lekko, jakby obrócił głową, by przyjrzeć się reszcie. Drgnął lekko, kiedy jego wzrok padł na pokrytą kurzem, błotem i krwią Deborah.
- Nie przejmujcie się – rzekł wymijająco. – Ta grupa goblinów utrudniała życie wielu czarodziejom. Ścigałem ich.
- I jakim niby cudem udało ci się ich wszystkich zabić? – zapytał Slytherin z nutką drwiny w głosie. Czuł wdzięczność do nieznajomego, ale i był trochę poirytowany, że wtrącił się w ich bitwę.
- To proste. Zemsta – wyjaśnił jakby pogodniejszym tonem. – Wybaczcie. Ale może przejdziemy w inne miejsce? Wdychanie smrodu z tych pałających trucheł nie jest chyba zdrowe.
Reszta z ulgą podchwyciła jego pomysł. Zabrali konie i udali się jak najdalej od miejsca, w którym odbyła się walka. Zarzucili też kaptury na głowy, by ich nie rozpoznano. Szli przez kilka minut w milczeniu, każdy pogrążony we własnych myślach. Wszyscy myśleli o czymś innym, ale w końcu jedno ich łączyło. Co robi i kim jest ten tajemniczy mężczyzna o ochrypłym, przerażającym głosie?
Przybysz nagle zatrzymał się. Reszta uczyniła to samo i teraz wpatrywała się w niego z ciekawością. Deborah poruszyła się niespokojnie. Od kiedy ten tajemniczy mężczyzna odezwał się, zdało się jej, że już kiedyś gdzieś słyszała jego głos. Ale tamten był jakby głębszy, czysty, niezachrypnięty…
- Kim ty jesteś? – zapytał po raz drugi Salazar, już mniej wyzywającym tonem głosu.
Kaptur znów się poruszył, co oznaczało, że czarodziej spojrzał w jego stronę. Bez słowa uniósł obie ręce i jednym ich ruchem zrzucił czarną tkaninę z głowy. Z piersi Deborah wyrwał się zduszony okrzyk.
- Ulysses! – zawołała i podbiegła do niego.
Mężczyzna podtrzymał roztrzęsioną starszą panią i pogładził ją powoli ręką po siwych, rozczochranych włosach. Deborah drżała na całym ciele od tłumionego płaczu. Berengar zaś przyglądał się mężczyźnie tak, jakby go pierwszy raz zobaczył. A przecież Ulysses nie zaprzeczył, że jest jego bratem. Po prostu stali i patrzyli sobie nawzajem w oczy.
~*~
Miałam ten rozdział dodać wczoraj, ale nie było mnie przy komputerze. Coś mi się dzieje niedobrego z Internetem, no i dostałam jeszcze szlaban do końca września, bo mój brat rozwalił krzesło, a ja temu nie zapobiegłam, więc przy okazji mi się oberwało. Cóż, tak to jest, kiedy ma się "sprawiedliwych" rodziców. Chciałam, żeby ten odcinek był dłuższy, ale takie przetrzymanie w niepewności dobrze Wam zrobi. Mam nadzieję, że uda mi się coś przed październikiem napisać. Ale nie obiecuję, bo jeśli nadarzy się taka możliwość, to i tak pewnie będę zajęta nauką. Wszak pierwsza liceum to już nie przelewki.
1? HA xD
OdpowiedzUsuń~House
Oui xD
UsuńWidać że gobliny były przygotowane do wojny,a Salazar miał szczęście że Ulysses się zjawił i go uratował……………..Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń~olka
Gobliny nie są głupie, domyśliły się, że czarodzjeje są zbyt dumni, by potulnie oddać bez powodu 200 galeonów takim stworzeniom xD
UsuńNie powiadomiłaś o notce!! :D Mm. To się Berengar zdziwił Deborah chyba ma jakiś mały sekret, którym powinna się ze wszystkimi podzielić xDPSSerdecznie zapraszam na XIV rozdział na http://www.the-reason-to-cry.blog.onet.pl :* Caitlin
OdpowiedzUsuń~Caitlin
Nie powiadomiłam? Jak mogłam! Niedobra Frozenka xD
UsuńNie szkodzi, na szczęście trafiłam w porę xD
Usuń~Caitlin
O następnym poinformuję xD
UsuńŚwietny rozdział!Zapraszam na ale-szablon-y.blog.onet.pl
OdpowiedzUsuń~Zabójczyni