niedziela, 27 grudnia 2009

17. Hogwart

Ich konie już prawie padały z zimna i zmęczenia. Ale oni nadal uparcie szli na przód, jakby od tego zależało ich życie, walcząc ze śnieżycą i wszelkimi trudnościami. Rowena powoli poznawała swoją rodzinną Szkocję. Przez jakiś czas myślała, żeby odwiedzić swój prawdziwy dom, ogromny zamek, całkiem bezpieczny od szalejącego mrozu i zawieruchy.


Od chwili, gdy nawiedził ją ten pomysł, nie mogła przestać o tym myśleć. Owładnęło nią pragnienie zobaczenia rodzinnego domu, stanięcia przed wujem, spojrzenia mu prosto w bezlitosne oczy i powiedzenia mu: „To ja, Rowena, wyrzuciłeś mnie i moją matkę na bruk, żebyśmy zdechły z głodu. Pamiętasz?”

Chciała powiedzieć o tym reszcie, ale bała się, że będą jej mieć za złe ukrywanie prawdziwego pochodzenia. Więc milczała.


Z dnia na dzień, na drogach leżało coraz więcej śniegu. Byli już na terenie Szkocji. Dowiedzieli się o tym w jakiejś karczmie od jakiegoś pijanego, szalonego rycerza.
- No, to wystarczy już tylko czekać na wiosnę – ucieszył się Slytherin.
Od czasu wyjazdu z wioski Lamberta Hughes’a był o wiele bardziej radosny niż zwykle. Z Godrykiem się blisko zaprzyjaźnił, wyglądało też, że pogodził się z rozstaniem z Roweną. Nic, tylko żyć, nie umierać.

A co do czarnowłosej…
W końcu zdobyła się na odwagę, żeby powiedzieć swoim przyjaciołom o zamku wuja.
- Słuchajcie mnie – usiadła na dywanie w pokoju, który wynajęli na kilkudniowy pobyt. – Skoro i tak nic na razie nie robimy, może pojechalibyśmy do takiego jednego miejsca? To niedaleko, poznamy lepiej teren…
Salazar rozdał karty pomiędzy czwórkę.
- Po co chcesz odwiedzać to miejsce? – zapytał. – Nie znamy dobrze Szkocji, łatwo możemy się zgubić. Poza tym, i tak mamy duży problem. Gdzie chcemy zbudować szkołę. I przede wszystkim jak.
- Jesteśmy czarodziejami, zapomniałeś? – wtrąciła się Helga, przewracając swoje karty różdżką. – Jeśli Rowena chce jechać, ja jestem za. Nie zaszkodzi nam mała wycieczka. I nie mam zamiaru spędzić tutaj reszty zimy.


Wszyscy spojrzeli na Godryka. Ten zrobił niewinną minę.
- Jeśli mam być szczery… – zaczął. – Lepiej mi tutaj, niż na zewnątrz.
Salazar uśmiechnął się triumfalnie.
- Cóż, wychodzi na to, że przegrałyście – rzekł. – Nasz głosy liczą się podwójnie, bo jesteśmy głową tej drużyny.
Helga i Rowena jak na komendę, zmarszczyły brwi. Jeszcze nigdy, ani jednej, ani drugiej tak nie dotknęło niesprawiedliwe poniżanie kobiet, panujące w tych czasach.


- A z jakiej racji? – spytała ruda. – To zawsze my martwimy się, jak z tego, co mamy, zrobić coś jadalnego. A wy tylko kręcicie noskiem i kwękacie, że za mało słona zupa.

Salazar i Godryk popatrzyli po sobie.
- Dobrze, jeśli macie nam przestać gotować… – zgodził się Slytherin.
- Dwóch niewinnych młodocianych brutalnie zagłodzonych przez szalone kucharki – mruknął drugi i wsadził nos w swoje karty.

*

Rano niezwłocznie trzeba było ruszać. Salazar i Godryk, przyzwyczajeni przez te kilka dni do długiego spania, ledwo zwlekli się ze swoich łóżek.
- Po co chcesz tam jechać? – zapytał sennym głosem Gryffindor, kiedy Rowena postawiła przed nim kubek herbaty.
- Chcę odwiedzić rodzinę, jeśli już musisz wiedzieć – odparła dziewczyna. – Chodź, Helgo, zaplotę ci warkocz.

Chłopcy obserwowali, jak Rowena krząta się przy włosach przyjaciółki. Oboje myśleli teraz o tym samym. Ravenclaw zachowała się w sposób bezmyślny. Do wiosny już niedaleko, a oni nie mają żadnego pomysłu, jak wybudować zamek, w którym owa szkoła miałaby powstać. A czarnowłosa chce po prostu odwiedzić jakąś chłopską rodzinę w biednej wiosce.


Ich plac zdał się im nagle dziecinny i prosty, w porównaniu do rzeczywistości. Ogromne budynki z pełnym wyposażeniem nie spadają ot tak, z nieba.

Gryffindor osiodłał wszystkie konie, podczas gdy Salazar płacił trochę zwariowanemu, mugolskiemu właścicielowi za pobyt.
- Tylko uważajcie na dzikie gołębie! – zawołał do nich na pożegnanie.

- Wiecie, on mi wygląda na takiego, który dostał zaklęciem zapomnienia – powiedziała Helga, kiedy już oddalili się trochę od gospody.
- Wielu się tu czarodziejów kręci – stwierdził Godryk. – To bardzo dogodne dla nich miejsce, choć ludzie nie są zbyt gościnni. Przynajmniej nie dla tych, których podejrzewają o uprawianie magii. Mój ojciec słyszał o kobiecie, wyrzuconej z domu ze swoim małym dzieckiem. Mieli ponoć duży majątek, nie wiem.


Zamilkł. Rowena odwróciła wzrok. Historia była jej znajoma. Nagle ogarnęła ją tęsknota za matką i rodzinną chatą na skraju lasu.


Szli cały dzień. Rowena co jakiś czas wyciągała różdżkę, by ta wskazała im odpowiedni kierunek.
Weszli do lasu. Był dziwny. Bardzo cichy, emanujący magią… Helga zaproponowała, aby go ominąć, ale Godryk uparł się, żeby dać sobie spokój z szukaniem nowej drogi i przechodzić przez las.

Gdy prowadzili konie, nie odzywali się do siebie. Każdy był skupiony, słuch miał wytężony, w celu wykrycia ewentualnego zagrożenia.
Coś nagle strzeliło, a w suchych, opadających już z liści krzakach zaszeleściło. Cała czwórka zatrzymała się gwałtownie, nasłuchując, rozglądając się dookoła i świecąc różdżkami.


Owym „potworem” okazał się zwykły, śnieżnobiały jednorożec. Strach, malujący się na twarzach młodych ustąpił miejsca uldze. Podczas wyprawy spotkali już wiele magicznych stworzeń, głownie trolle i gobliny, lecz nigdy jednorożca.
Helga i Rowena podeszły do niego, żeby poklepać go po karku i potarmosić po grzywie.
- Poczekajcie – Ravenclaw zatrzymała gestem ręki chłopców. – One wolą dziewczyny.

Kiedy obejrzały już jednorożca, dopuściły do niego Slytherina i Gryffindora.
Ten pierwszy chyba wyjątkowo zadziałał mu na nerwy, bo ugryzł go przy pierwszej lepsze okazji. Głaskanie zniósł, ale ciągnięcia za nozdrza nie popuścił. Po chwili rozległ się rozdzierający krzyk Salazara.


- To bydle mnie ugryzło! – zawołał, cofając się gwałtownie. – Chodźmy już stąd, bo za chwilę zrobię mu krzywdę.
- Jasne zadrwił Godryk, klepiąc magicznego konia w zad.
Ruszyli w dalszą drogę. Nadal byli przygotowani na niespodziankę.

Szli kwadrans, pół godziny, godzinę… Zaczęło robić się coraz ciemniej, a śnieg już wcale nie pokrywał ziemi.
Godryk zatrzymał się, wpatrzony w jedno miejsce. Reszta zrobiła to samo.
- O co chodzi? – zapytała szeptem Helga.
Gryffindor wskazał palcem na kępę uschniętych zarośli.
- Nie widzicie? – spytał.

- Ale czego?
Niedoszły rycerz poczuł irytację. Wskazywał im przecież tą istotę z mlecznymi, przerażającymi oczami, końskimi chrapami i wychudzonym pyskiem. Nie wyglądała przyjaźnie.


Rowena wytężyła wzrok.
- Powiedz, jak to coś wygląda – poprosiła.
Chłopak opisał jej dokładnie konia. Najdokładniej, jak umiał. Czarne, wychudzone ciało, pokryte lśniącą skórą, kościste skrzydła, czarna, matowa grzywa i ogon, opalizujące, białe ślepia…

Dziewczyna zamyśliła się. Tak intensywnie patrzyła w miejsce, gdzie miał stać owy koń, jakby chciała w nim wypalić dziurę.
- Nie jestem pewna – zaczęła. – Ale sądzę, że to testral.
Wszyscy popatrzyli na nią ze zdziwieniem, na co ona przewróciła ze zniecierpliwieniem oczami i dodała:
- No, taka istota, którą widzi tylko ten, który był świadkiem czyjejś śmierci.
- Ja widziałem, jak umiera kobieta, fałszywie osądzona o czary – odparł Gryffindor. – Spłonęła na stosie. Strasznie krzyczała.
Nikt nic na to nie odpowiedział. Każdy widział teraz oczami wyobraźni obdartą, wrzeszczącą z bólu, płonącą kobietę, wytrzeszczającą w obłędzie oczy, trawione już przez płonienie.

Ruszyli. Godryk co chwilę zerkał za siebie, lecz czarnego, przerażającego konia nie zobaczył.
W końcu znów zaczęło się robić jaśniej, drzewa rosły rzadziej, a śniegu było coraz więcej. Wydostali się z lasu po kilkunastu minutach. Oczom Czwórki ukazała się ogromna, kamienna budowla.
Rowena nie przypominała sobie tego zamku. Nie ucieszyła się na jego widok. Za to reszta wprost oniemiała.

- Przyszłaś odwiedzić rodzinę, tak? – zapytała Helga.
- Tu mieszkałam, dopóki nie wyrzucił mnie i mojej matki przyrodni brat taty – odparła czarnowłosa. – Nie chciałam wam mówić, to stare dzieje. Chcę powiedzieć mu kilka słów.

Dosiadła konie i pognała przez białe błonia na szczyt, pod samo wejście.
Otworzyła różdżką ogromne, dębowe, skrzypiące drzwi. Weszła do środka, a pozostali wemknęli się za nią.

Ściągnięty podejrzanymi odgłosami, bardzo stary, domowy skrzat wybiegł na spotkanie przybyszom. Na jego pomarszczonym ryjku zastygło zdziwienie, lecz po chwili wielkie, piwne oczy wypełniły się łzami. Skrzat padł czarnowłosej do stóp i zaczął szlochać.
- Panienka Rowena wróciła, wróciła, by nas uratować – powtarzał bez końca.
Dziewczyna patrzyła na niego przez moment, próbując przekrzyczeć wyjącą istotę. W końcu zawołała najgłośniej, jak potrafiła:
- Uspokój się! I powiedz, co masz na myśli. Gdzie jest mój wuj?
Skrzat uspokoił się. Podniósł się na nogi, chwiejąc się w przód i w tył.


- Umarł – odpowiedział. – Nikogo nie ma w tym domu od trzech lat. A teraz należy on do panienki Roweny, która zajmie się nami i dziedzictwem Ravenclawów.
Nie zważając na kiwającego się skrzata, Rowena odwróciła się do przyjaciół z szerokim uśmiechem na twarzy.
- Jestem właścicielką tego zamku – oświadczyła. – Tu urządzimy szkołę. To będzie nasz dom. Nasz Hogwart.
Na twarzach jej przyjaciół pojawiły się uśmiechy. Godryk, jako osoba z trudem panująca nad emocjami, ujął podbródek dziewczyny i pocałował ją z radości w usta.


~*~


I jest Hogwart. Ten pomysł nawiedził mnie nagle, podczas języka angielskiego. Stwierdziłam, że dłużej nie ma co tego momentu odkładać. Dedykacja dla Kady113 :*

Cóż, wygląda na to, że jest to ostatni rozdział w tym roku. Tak więc, życzę Wam szczęśliwego Nowego Roku, etc., etc.

niedziela, 20 grudnia 2009

16. Kobieta–Zagadka

Kolejny, mroźny, piękny poranek i kolejna nieprzyjemna, ciężka pobudka. Rowena wstała z łóżka, okropnie drżąc z zimna. W kominku wciąż płonął wątły, poruszany wiatrem płomyczek, jednak nie dawał on ani odrobiny ciepła. Kiedy dziewczyna zapytała Helgę, czy ta już wstała, z jej ust wydobył się dymek zmrożonego powietrza. Zauważyła na prostym, drewnianym stole stojące tace ze śniadaniem. Ten widok wywołał w Ravenclaw wściekłość.
Skrzaty przyniosły śniadanie, ale ognia już nie było komu rozpalić, pomyślała i sięgnęła po leżącą pod poduszką różdżkę, którą machnęła energicznie, a z jej końca wystrzelił snop złotoczerwonych iskier, które natychmiast podsyciły ogień. Ciepło, które powoli zaczęło rozchodzić się po izbie zmotywowało dziewczynę do wstania. Wygramoliła się z łóżka i powoli zaczęła się ubierać, uważając, aby nie stanąć bosą stopą na lodowatej, kamiennej podłodze.
W pewnym momencie do drzwi ktoś zapukał i bezceremonialnie wszedł do środka, nie czekając na zgodę.
- Salazar! – Syknęła Rowena, okrywając się szczelnie podróżnym płaszczem, choć od kilku sekund była już gotowa do drogi. – Co ty robisz? Nie powinieneś tutaj przychodzić…  
- Lepiej obudź Helgę – oznajmił. – Za chwilę ruszamy, Godryk już siodła konie.  
- Dlaczego ci tak spieszno na północ? – Żachnęła się dziewczyna, uważając jednocześnie na tembr swego głosu, gdyż bardzo jej zależało, aby nie obudzić Helgi. – Wyobrażasz sobie, jak tam jest teraz zimno?  
- Skąd możesz o tym wiedzieć? – Zadrwił młodzieniec, który z kolei ani trochę nie martwił się, że Hufflepuff mogłaby usłyszeć ich burzliwą rozmowę.
- To bardzo uprzejme z twojej strony, że pamiętasz, skąd pochodzę – zadrwiła Rowena.   
Usiadła przy stole, rozgrzana buzującym w kominku ogniem i małą sprzeczką z wężoustym. Wypiła kilka łyków gorącego, parującego wywaru, od którego zapiekło ją w gardle. Nie była głodna, gdyż wciąż czuła w żołądku wczorajszą ciężką kolację, jednak zmusiła się do przełknięcia kilku kęsów kiełbasy, gdyż wiedziała, że przed nimi kolejny męczący dzień.
- Niby taka bystra, a nie widzi, że się z nią drażnię – westchnął z uśmiechem Slytherin, po czym dodał już o wiele poważniej: – Chcę tylko, żebyś wiedziała, że ten Lambert nie jest dla ciebie.
Rowena nie kryła swojego oburzenia. Cynowy kubek z parzonymi ziołami z hukiem opadł na drewniany, nieheblowany stół, zalewając swą zawartością nie tylko blat, ale i część podłogi. Choć w sercu dziewczyny pojawiło się przyjemnie, ciepłe ukłucie spowodowane zazdrością Salazara, jednocześnie poczuła się mała i słaba, jak zwykła, nic nieznacząca kobieta.
- Jesteś jak pies ogrodnika – warknęła. – Sam nie zje i drugiemu nie da. Nie chcę od ciebie niczego, a zwłaszcza tych złotych rad. Wyjdź.
Wypchnęła Salazara z pokoju i trzasnęła drzwiami, co obudziło to Helgę. Dziewczyna wygrzebała się z pościeli, przeciągając się i ziewając potężnie. Mętnymi oczami wypatrzyła Rowenę, poprawiła trochę rozczochrane, rude włosy i usiadła na łóżku.
- Co się stało? – Zapytała lekko nieprzytomnym głosem.
- Nic specjalnego, Salazar kazał cię pospieszyć – odpowiedziała cierpko czarownica i machnęła krótko różdżką, aby usunąć ze stołu i podłogi ślady po rozlanym wywarze.
Helga powoli wstała, ubrała się, zjadła śniadanie… Wydała się Rowenie niezgrabna i powolna, jak stara krowa, którą niedługo wieśniacy zaprowadzą na rzeź. A nie była przecież ani gruba, ani niezdarna. Ciemnowłosa wiedziała, że ten dzień nie będzie dla niej zbyt udany.

Z Lambertem pożegnali się wylewnie, nawet Slytherin przemógł się, aby uścisnąć mu dłoń, rad, że widzi go po raz ostatni. Reszta rodziny nawet nie wyszła, żeby chodź odprowadzić czwórkę wędrowców wzrokiem. Dosiedli więc koni, rzucili ostatnie przelotne spojrzenie na ponurą wieżę, która w blasku zimowego, surowego słońca nie wydawała się już tak ponura i ruszyli w dalszą drogę. Północ była już na wyciągnięcie ręki, wystarczyło mocno sięgnąć…

*

Wepchnęła długie, złote włosy głębiej pod czapkę i zeskoczyła ze swojego czarnego, prężnego rumaka, który co jakiś czas rżał złowrogo i darł ziemię kopytami. Kiedy się wyprostowała, zacisnęła rękę na klindze miecza, po czym pewnym krokiem przekroczyła próg karczmy pełnej pijanych wieśniaków i podejrzanych, zakapturzonych osobistości. Usiadła w cieniu, jak najdalej od centrum gospody, choć doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jest najbardziej rzucającą się osobą w tym pomieszczeniu. Musiała odczekać kilka minut, aż w jej ciemnym kącie zjawiła się ubrana w zwykłą, szarą szatę mugolka. Choć było zimno, jej piersi widocznie przebijały się przez szorstki materiał.  
- Co podać? – Spytała.
Dziewczyna podniosła głowę i zwróciła swoje nieskazitelnie zielone oczy na ciemnowłosą dziewczynę. Jej twarz była pulchna, a rysy pozbawione szlachetnej ostrości, choć przybyszka nie mogła powiedzieć, że Bóg poskąpił tej wieśniaczce urody.
- Coś rozgrzewającego – odpowiedziała najniższym głosem, na jaki było ją stać. Wieśniaczka już miała odejść, ale zatrzymała się w pół kroku i odwróciła głowę, patrząc zalotnie przez ramię.
- Jesteś bardzo ładnym młodzieńcem – dodała, uśmiechając się zadziornie. – Nie to, co te zapite mordy. Tylko pić potrafią, żadnej roboty tknąć się nie chcą.
- To niezbyt bogobojnych macie mieszkańców – mruknęła blondynka, rada, że na jej przebranie dała się nabrać kolejna osoba.
- Wielebny się stąd wyniósł – odpowiedziała wieśniaczka i wróciła do stolika. Opadła na krzywo wystruganą ławę i kontynuowała krótką opowieść: – dlatego jak ktoś chce do kościoła, to musi jechać do sąsiedniej wioski, a to daleko, dwa dni drogi. Na piechotę nie da rady, chyba że przez las. A tutaj to tylko burdel i hazard kwitnie. Jeśli stąd nie wyjedzie, to się zmarnuje. Z młodych dziewcząt wyrastają dziwki, a z mężczyzn nieroby i lenie.
- A ty?
- Ja tu jestem przejazdem – odparła czarnowłosa, choć jej pełne policzki mocno się zarumieniły. – Zatrudnili mnie, bo nikt inny nie chciał. Inne wolą się pieprzyć.
Zaśmiała się z własnego żartu i czym prędzej odeszła, ale jasnowłosa i tak się domyśliła, że ostatnie słowa były kłamstwem. Czekała zaledwie kilka minut. Pulchna mugolka po chwili przyniosła kufel z bursztynowym trunkiem, obrzuciła jeszcze jednym, przeciągłym spojrzeniem tajemniczego klienta i oddaliła się do swoich obowiązków.  

Blondynka obserwowała przez chwilę osoby, która przewijały się przez karczmę. Ciemnowłosa kobieta miała rację. Gospodę odwiedzali najczęściej wąsaci mężczyźni po czterdziestce, którzy mieli zbyt wiele wolnego czasu między graniem w karty i biciem żon, więc przychodzili tutaj, aby napić się tanich trunków i podowcipkować z sąsiadami. W końcu jasnowłosa wstała, podeszła do blatu, za którym stał niski, gruby, łysiejący już mężczyzna i grubymi paluchami wpychał sobie do ust kawałeczki gotowanego mięsa.
- Przysłać dziewczynkę? – Zapytał.
- Nie – odrzekła zakapturzona dziewczyna. – Ale niech ktoś zaprowadzi mojego konia do stajni.
Wzięła klucz, położyła na kontuarze kilka srebrnych monet i zniknęła właścicielowi z oczu. Choć była najbardziej charakterystyczną osobą w tej karczmie, nikt nie zwrócił na nią uwagi, gdyż każdy zajęty był zawartością swojego kufla, co było dziewczynie bardzo na rękę. Wbiegła na pierwsze piętro, odnalazła drzwi do swojego pokoju i weszła do środka.
Sypialnia nie była duża, ale ktoś ładnie tu posprzątał. Drewniane meble nie były pierwszej nowości, stół w połowie przeżarty przez korniki, łóżko i inne graty wyglądały na bardzo wysłużone. Okno z zewnętrznej strony oblepione było śniegiem, a na stole stała tylko jedna, gruba świeca, którą dziewczyna zapaliła jednym machnięciem różdżki. Zdjęła ciężki, skórzany płaszcz, powiesiła go na krześle i podeszła do pękniętego lustra. Odrzuciła czapkę, a złote włosy opadły jej na plecy. Tym samym krótkim machnięciem różdżki usunęła niewielki zarost, który dorobiła sobie tego ranka. Komnata nie była zbyt komfortowo umeblowana, ale czarownica ani razu nie spojrzała krzywo na izbę, gdyż niejednokrotnie musiała sypiać w o wiele gorszych warunkach. Podróżowała po całej Brytanii w poszukiwaniu takich jak ona. Nie miała jednak szczęścia. Zaczęła więc myśleć, że albo czarodzieje doskonale się kamuflują, albo wyginęli. Istniała szansa, że w Europie mogła kogoś znaleźć.

*

Położyła się spać bardzo późno. Sen nie trwał jednak długo. Usłyszała skrzypienie podłogi pod jej drzwiami, obracającą się gałkę i kroki jakiejś ciężkiej osobie zmierzającej ku niej. Kiedy podniosła głowę, spostrzegła, że był to ten sam mężczyzna, który zaproponował jej skorzystanie z usług dziewki; miał przecież dodatkowy klucz. Mugol wszedł do środka i zamknął drzwi najciszej, jak potrafił. Poszedł do łóżka, z którego blondynka zerwała się w momencie, gdy ujrzała zbliżającego się do niej człowieka.  
- Proszę natychmiast opuścić mój pokój – przemówiła, a jej głos był tak silny, że sama się go przestraszyła.
Właściciel gospody cofnął się o krok, kiedy w dłoni kobiety pojawił się jakiś lakierowany patyk. Zaśmiał się ochryple i ruszył w jej kierunku, zaskoczony dziwną reakcją blondynki. Rzucił się na nią jak wieprz. Kiedy tylko przekroczyła próg jego karczmy, poznał, że to nie mężczyzna zasiadł w zacienionym kącie gospody. Zbyt wielu takich przebierańców widział w życiu.  
Dziewczyna jednak była na to przygotowana. Kiedy tylko wieśniak chwycił ją za nadgarstek, przetoczyła się na lewy bok i chwyciła za miecz. W tym samym czasie różdżka wypadła jej z garści i potoczyła się gdzieś pod łóżko, jednak to niepowodzenie nie wybiło jej z rytmu. Zanim mężczyzna się zorientował, czarownica rzuciła go na łóżko, przycisnęła ostrze do jego spoconego gardła, a lewą ręką zaczęła błądzić po podłodze. Wydobyła spod łóżka swoją magiczną broń, którą wycelowała w czerwoną, wykrzywioną w grymasie zaskoczenia twarz. Wytrzeszczył małe, wodniste, świńskie oczka, ale nie zdołał wydobyć z siebie nawet najcichszego dźwięku, bo kobieta wysyczała:
- Obliviate.
Zaklęcie w jednej chwili wyczyściła właścicielowi umysł. Wzrok mu się zamglił, oczy pokryła gęsta, biała mgiełka, a on sam zapadł w błogi sen. Blondynka zakryła go całego kocem. Rano wróci do siebie, ale nie będzie tajemniczego, delikatnego młodzieńca, który wynajął u niego pokój. Dziewczyna ubrała się prędko, pozbierała swoje rzeczy i opuściła gospodę. Dosiadła swego konia i ruszyła w dalszą drogę.

Nazywała się Rachel Malfoy. Opuściła swój dom, porzuciła kochającą rodzinę, aby poszukiwać czarodziejów. Zrobiła to, by upewnić się, że nie jest ostatnią czarownicą na świecie. Jej rodzina dawno już utraciła nadzieję, więc desperacko zaczęła żenić się z kuzynami, by nie doprowadzić do wygaśnięcia roku Malfoyów, ale i zapobiec mieszania się z mugolami. Sama Rachel urodziła się ze związku kuzynów Ulyssesa i Fridy Malfoyów. Ze względu na ich dość bliskie pokrewieństwo, ich córka była trochę szalona. Miała trójkę rodzeństwa, sama w wieku szesnastu lat opuściła dom, a podróżowała tak już dwa lata. Zaczęła już powoli tracić nadzieję na odnalezienie swoich.

~*~

Dziś coś krócej, bo mam tyle na głowie, książkę o Czarnych Dziurach pożyczyłam, więc czytam i  nie miałam czasu czegoś więcej napisać. Dedykacja dla Eles. :*

PS: Jak się podoba nowy szablon? Ta dziewczyna w nagłówku to Rachel Malfoy, żeby nikt jej z Roweną czy Helgą nie pomylił xD 

niedziela, 6 grudnia 2009

15. Mugol-Czarodziej

Poranek wydał się Rowenie jeszcze zimniejszy, niż przypuszczała. Mimo magicznej powłoki otaczającej niewielkie pole dookoła ognika, oddechy całej piątki zamieniały się w parę wodną, a uszy Godryka stały się jeszcze bardziej czerwone niż zwykle. Ravenclaw wstała niesamowicie obolała. Na początku nie mogła nawet poruszyć głową, która bardzo jej ciążyła; dziewczyna czuła się jeszcze bardziej zmęczona, niż przed położeniem się spać. Ręce miała skostniałe z zimna, a twarz sztywną od siarczystego mrozu.
Lambert był jedyną osobą z całej piątki, która nie narzekała na temperaturę. Pochylił się nad tym, co pozostało z ogniska i zaczął szturchać swoją różdżką zimne, ciemnoszare kawałeczki drewna. Kiedy się wyprostował, ogień już żarłocznie trawił spopielałe szczątki, na co Godryk pokiwał z uznaniem głową.
- Niezła sztuczka – pochwalił go.
- Idealnie. Jak przystało na wieśniaka – mruknął Salazar, patrząc z pogardą na blondyna, a ich spojrzenia spotkały się. Oczy Slytherina płonęły jeszcze potężniejszym żarem niż ogień pochłaniający stare drewno.
- Dokąd teraz się udasz? – Zapytała Helga, która jako jedyna nie zwróciła uwagi na złośliwy komentarz Salazara.  
Lambert odwrócił wzrok, żeby na nią spojrzeć. Choć jego twarz wciąż była lekko skrzywiona, wargi rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu, kiedy odpowiadał:  
- Muszę załatwić jeszcze kilka spraw, ale mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy.
Godryk natychmiast potwierdził jego słowa, a dziewczęta pokiwały ochoczo głowami, na co Salazar zazgrzytał zębami ze złości, usiłując zachować kamienną twarz. Miał nadzieję, że to było pierwsze i ostatnie spotkanie z wielkim i potężnym Pogromcą Wilków, który niespodziewanie odebrał mu nie tylko tron, ale i uznanie Roweny. Choć Slytherin był święcie przekonany, że perfekcyjnie maskuje swoje odczucia, Lambert doskonale wiedział, że ciemnowłosy arystokrata nie był do niego przyjacielsko nastawiony. Nigdy dotąd nie uratował nikomu życia, ale nie spodziewał się tak rażącej niewdzięczności. Wyglądało na to, że Salazar wolałby zginąć, niż przyjąć pomoc od osoby, którą zainteresuje się Rowena Ravenclaw, która i jemu nie była obojętna.
Urocza istotka, myślał, przyglądając się jej spod drzewa.
Dziewczyna wiązała właśnie koce, aby później załadować je na czarnego konia. Była nie tylko piękną, młodą, zaradną kobietą, ale musiała mieć także ujmujące wnętrze. Ich spojrzenia kilkakrotnie się spotkały, jednak Hughes traktował ją z pewną rezerwą, gdyż domyślał się, że coś musiało ją łączyć ze Slytherinem. Słyszał, jak nocą młodzieniec szeptał coś do jej ucha.

Lambert nie należał do grupy osób, którzy „obserwują”. Wolał działać, wykorzystać życie do granic możliwości, przez co często zapominał też o Bogu. Nie posiadał ducha obecnych czasów. Teraz jednak wolał popatrzeć na poczynania młodych, niedoświadczonych nastolatków. Sądził, że i oni pochodzą z zupełnie innego świata. Cała czwórka miała swoje plany i nadzieje… Może i były one nieco naiwne, ale Pogromca Wilków widział w nich oświeconego ducha. Byli do siebie bardzo podobni, choć każdy posiadał coś, co czyniło go wyjątkowym. Salazar Slytherin musiał być synem bogatego, znaczącego w świecie czarodziejów i mugoli człowieka, to nie budziło żadnych wątpliwości. Z całą pewnością wychowały go piękne, wykształcone kobiety, rozpieszczając do granic możliwości. Gryffindor był wesołkiem, jakby uciekł jakimś wędrownym cyrkowcom, jednak jego dobre maniery i sposób wysławiania mówiły zupełnie coś innego. Helga wydawała się spokojna i bardzo nieśmiała, jak wiejska, uczynna dziewczyna, która została wychowana przez zamknięte w klasztorze zakonnice. Natomiast Rowena… Ona była dla Lamberta zagadką. Jej szaty były zniszczone i stare, jednak sposób mówienia, zachowanie i niezbyt zręczne skrywanie wrodzonej elegancji upodabniały ją do księżniczki. Swoimi manierami i klasą dorównywała Salazarowi. Być może dlatego Młody Książę tak zaciekle zabiegał o jej względy.

Godryk, który do tej chwili siedział przy ognisku i w całkowitym skupieniu polerował rubiny przy rękojeści swego wspaniałego miecza, zagadnął Lamberta:  
- Skąd właściwie pochodzisz?
Hughes wzdrygnął się nieznacznie, wyrwany z zamyślenia.
- Dwanaście mil stąd jest niewielka wioska – odparł. – Tam mieszkam.
- Więc co tu robisz? - Wtrącił się nagle do rozmowy Salazar, który przez cały poranek zajęty był nierobieniem niczego. – Przecież te wilki to tylko zwyczajne dzikie bestie pozbawione magicznej mocy. Są problemem mugoli. Martwisz się tym?
Lambert zaśmiał się, a jego jasne oczy rozbłysły w blasku lodowato jasnego słońca.
- Brak magicznej mocy nie powstrzymał ich od ataku na ciebie – odrzekł uprzejmie, a policzki Slytherina pociemniały. – Mieszkam w wysokiej wieży, więc po części masz rację, problem wilków mnie nie dotyczy. Ale nasz ojciec popadł w długi, a moi starsi bracia zupełnie stracili głowę. Powiedzmy, że chciałem wybić te wilki, aby pokazać im, że każdy może zachować się szlachetnie. Poza tym mam nadzieję, że uda mi się mi się sprzedać te skóry.
Helga i Rowena gdzieś zniknęły. Mężczyźni natomiast siedzieli przy tlącym się ognisku, każdy pogrążony we własnych myślach. Godryk skończył polerować swój imponujący miecz, po czym przytwierdził go pieczołowicie do szerokiego, skórzanego pasa i wstał, mrucząc coś, że idzie rozprostować kości. Zostali tylko Salazar i Lambert. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniem; w końcu Hughes przywołał na twarz swobodny, szczery uśmiech i zapytał znienacka:
- Kim jest dla ciebie Rowena?  
Salazar zawahał się przez chwilę.
- Przyjaźnimy się.
- To dobrze.
Lambert uśmiechnął się jeszcze szerzej, a jego sztywno napięte ramiona rozluźniły się. Poczuł ulgę, kiedy usłyszał słowa arystokraty, choć jego postawa mówiła zupełnie coś innego. Oboje siedzieli tak i nie odzywali się do siebie, a atmosfera z minuty na minutę robiła się coraz cięższa. 

W pewnej chwili uwagę obu chłopców przyciągnęły dochodzące z oddali radosne rozmowy. Chwilę później zza drzew wyszli Godryk, Helga i Rowena. Na gałęziach poskładali martwe ciała wilków i teraz ciągnęli je po śniegu do obozowiska. Ich twarze były zaróżowione od mrozu, a wargi popękane, ale usta rozciągały się w szerokich uśmiechach.
- Oto twoje trofeum – powiedział z uśmiechem Gryffindor, dysząc ciężko.
- Pomożemy ci je patroszyć, jeśli chcesz – dodała Rowena i otarła grubą rękawicą spocone czoło.
- Nie trzeba, zrobi to służba w zamku mojego ojca – odparł Lambert. – Jesteście wszyscy zaproszeni na kolację, kiedy już dojedziemy.
Godryk, Helga i Rowena chórem potwierdzili swoje przybycie, natomiast Salazar słowem się nie odezwał, tylko zabrał się za pakowanie swoich rzeczy. Stare przyzwyczajenia wróciły – młodzieniec poczuł ulgę na myśl o ciepłej kolacji, wygodnym łóżku i służbie wykonującej każdy jego rozkaz. Czuł się jednak rozdarty, ponieważ wiedział, że to będzie kolejna rzecz, którą będzie zawdzięczał swemu rywalowi.

Wszystko było już gotowe, ognisko zostało zgaszone, a ślady obozowania zatarte, więc nie było co zwlekać z odjazdem. Cała piątka wyprowadziła konie z lasu, ale tylko czwórka gawędziła wesoło, ciesząc się ładną, zimową pogodą i swoim towarzystwem. Niewielkie problemy zaczęły się dopiero późnym popołudniem, kiedy z nieba zaczęły spadać duże, białe płatki śniegu, skutecznie pogarszając widoczność. Konie raz czy dwa utknęły w ogromnych zaspach, ale młodzi czarownicy co jakiś czas oczyszczali sobie drogę za pomocą czarów. Mimo że wioska znajdowała się zaledwie kilkanaście mil od lasu, w którym koczowali, podróż zajęła im kilka godzin. Było już bardzo ciemno, księżyc skrywał się nieśmiało chmurami, tylko od czasu do czasu raczył pokazać wędrowcom swe srebrne oblicze. Pierwszą osobą, którą znudziła ta monotonna podróż był oczywiście Salazar, lecz towarzystwo wytrwałych, śmiałych młodzieńców skutecznie zmotywowało go do ukrycia negatywnych emocji. Nie mógł pogodzić się z myślą, że Gryffindor i Hughes mogliby uznać go za słabego wędrowca.
Po pewnym czasie w oddali pojawił się zarys jakiejś wielkiej budowli, na widok której twarz Lamberta rozpromieniła się trochę.
- Mieszkamy na uboczu, nie jesteśmy tu zbyt lubiani – wyjaśnił. – Nasza rodzina od lat jest uznawana za dziwną, choć sądzę, że boją się nazywać nas czarownikami.
Zaśmiał się drwiąco i ponaglił konia, który pognał niedawno odśnieżoną drogą prosto w stronę zamku. Czwórka wymieniła zaniepokojone spojrzenia, ale Lambert był zbyt blisko, żeby mogli jakoś zareagować na jego słowa. Dopiero teraz, kiedy znaleźli się w pogrążonej w mroku wiosce, ich serca wypełniła trwoga. Być może osoby mieszkające w tym zamku faktycznie nie byli zbyt gościnni… 
         Państwo Hughes posiadali ogromne tereny otaczające wybudowaną na samym środku wieżę, w której mieszkali, a posiadłość chroniona była nie tylko przez grube, stare mury, ale i przez silne zaklęcia. Kiedy Lambert przykładał różdżkę do bramy, cała czwórka spostrzegła, jak potężny podmuch energii przemknął od kamiennych wieżyczek prosto w czarne, skryte za chmurami niebo. Kiedy wrota rozwarły się, konie pognały w kierunku gmachu, a tętent ich tłumiła gruba warstwa śniegu. Jasne włosy Pogromcy Wilków wyraźnie odcinały się na tle ciemnych murów, kiedy machał różdżką, aby otworzyć wysokie, drewniane drzwi.
Weszli po krętych, szerokich schodach na pierwsze piętro, które okazało się salonem. Zimne, wilgotne ściany pokrywały szare, zielone i oliwkowe gobeliny z ruchomymi postaciami. Wnętrze komnaty było surowe i wydawałoby się lochem, gdyby nie huczący w kominku ogień, rzucający pomarańczową poświatę na kamienną, nagą podłogę. Choć Lambert opowiadał, że pochodzi ze szlachetnego, starego rodu, wieża, w której mieszkała jego rodzina była uboga i przygnębiająca. Salazar poczuł się oszukany, kiedy stąpał ostrożnie po brzydkiej podłodze i rozglądał się dookoła w poszukiwaniu chociażby jednego drogocennego przedmiotu potwierdzającego słowa Lamberta.
Pierwszą rzeczą rzucającą się w oczy był wysoki fotelu z pięknymi, rzeźbionymi podłokietnikami. Wyglądał tak, jakby ktoś wiele lat temu umieścił go przed kominkiem i ani razu go już nie przestawiał. Siedział w nim staruszek. Za młodu musiał mieć tak jasne, puszyste włosy jak Lambert, teraz jednak przypominały one biały puch opadający falami na zgarbione plecy. Na obu mętnych, niebieskich oczach miał bielmo. Musiał być ślepy, nie był jednak tak stary, jak myśleli przybysze. Szczęka zadrgała mu impulsywnie, gdy usłyszał kroki.
- Kto tu jest? – Zapytał. – Jane, to ty?
- To ja, ojcze – przemówił Pogromca Wilków, a jego głos stał się nagle głębszy i jakby bardziej godny.  
Ktoś się pojawił.
Z sąsiedniego pokoju skrywanego za długim, ciemnoszarym gobelinem nadszedł mężczyzna, dużo starszy od Hughesa, choć bardzo do niego podobny. Był tego samego wzrostu, miał tak samo smukłą, ostro zarysowaną twarz i takie same szare, zimne oczy. Jego wzrok spoczął po kolei na twarzach przybyłych.
- Kogo tu sprowadziłeś? – Zapytał z nieukrywaną pogardą w głosie, której nie powstydziłby się sam Salazar. – Czy może uratowali ci skórę, kiedy umykałeś przed wilkami?
Zachichotał pod nosem, rozbawiony własnym dowcipem. Całą czwórkę ogarnęło najszczersze oburzenie, nawet Slytherin skrzywił się na jadowite brzmienie głosu mężczyzny, ale Lambert nawet nie mrugnął. Był przyzwyczajony do złośliwości, którymi raczyli go jego starsi bracia, naśmiewając się z jego kobiecej postawy i miłości do nauki.
- Zejdź do holu i sam zobacz – polecił mu.
Jego starszy brat uśmiechnął się złośliwie i natychmiast ruszył w stronę drzwi, łopocząc swą długą, błękitną peleryną, choć przez jego twarz przebiegł ledwo dostrzegalny cień niepewności, który zauważyła tylko Rowena.
- To prawda? – Zapytał stary. – Zabiłeś wilki grasujące w sąsiedniej wiosce?
- Z pomocą walecznego Godryka Gryffindora i szlachetnego Salazara Slytherina, ojcze – odparł najmłodszy syn, wykonując teatralne gesty ramionami.
Na twarzy starca pojawił się cień uśmiechu, jakby rozpoznał jedno z wymienionych przez syna nazwisk, dzięki czemu jego surowa, woskowa, poorana zmarszczkami twarz złagodniała i nabrała poczciwego wyrazu.
- Chłopcze – wychrypiał, rozglądając się dookoła, choć wszystko, co widział, to pomarańczowe plamy w miejscu, gdzie płonął ogień. – Matt Gryffindor…
- To mój ojciec – dokończył za niego Godryk.
Stary odetchną głęboko, jakby pogrążył się we wspomnieniach.
- Matt lubił pojedynki – rzekł w końcu, a jego głos stał się miękki i spokojny. – Ćwiczył się u mnie. Był moim najlepszym uczniem.
Godryk wymienił szybkie spojrzenia z Salazarem i Lambertem, po czym mruknął coś niezrozumiałego. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć staremu Hughesowi, którego najwyraźniej wzruszyło wspomnienie młodzieńca, którego szkolił za swych najlepszych lat życia. Choć wszyscy zamilkli, obawa opuściła serca nowoprzybyłych.

Powrócił brat Lamberta. Na jego twarzy rozkwitł grymas złości, gdy wycedził przez zaciśnięte zęby:
- Ty… ty mały bękarcie, wybiłeś te wszystkie wilki…
Zazgrzytał zębami ze złości, ale jego twarz pozostała niewzruszona. Jego spojrzenie biegało od twarzy najmłodszego Hughesa do zamglonych oczu ojca i z powrotem, kiedy zawołał:
- Matko! 
Ani razu nie zerknął na młodych wędrowców, którzy tłoczyli się w cieniu pod ścianą. Nie minęła minuta, a na korytarzu rozległy się przyspieszone, energiczne kroki. Grube drzwi otworzyły się, a w pokoju pojawiła się kobieta. Mimo sędziwego wieku była bardzo piękna, a jej wyniosłego, chłodnego oblicza nie znaczyła ani jedna zmarszczka. Miała jasnobrązowe, upięte w elegancki kok włosy, ciemnoszafirowe oczy okolone krótkimi, jasnymi rzęsami i rzadkie, wąskie brwi, co upodabniało ją do surowej królowej śniegu. Ubrana była w pomarańczową, bogato zdobioną żółtym haftem suknię, która podkreślała jej smukłą, sztywno wyprostowaną sylwetkę, a ona sama poruszała się z wdziękiem, jakby stąpała po chmurach.  
- Co tu się dzieje? – Zapytała swym głębokim, melancholijnym głosem. - Kim jesteście?
Czwórka młodych czarowników popatrzyła po sobie. Siła i pewność siebie, z którą Jane Hughes wkroczyła do komnaty skrępowało nawet najśmielszego z całej grupy Godryka. Młodzieniec stał jak słup soli i wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami. Rowena jako pierwsza odzyskała głos.
- Spotkaliśmy Lamberta podczas naszej podróży – wyjaśniła uprzejmie. – Widzieliśmy, jak walczył z wilkami.
- A później ugościli mnie w swoim obozowisku – dodał Hughes. – Dlatego z miłą chęcią chciałbym się im odwdzięczyć za ich dobroć.

Czwórka zauważyła, że istotnie ta rodzina jest dosyć dziwaczna. Rzucała się w oczy nie tylko ta przepaść w relacjach między domownikami, ale i podejrzanie sztywne zachowanie. Okazało się, że Lambert okazał się najbardziej normalnym mieszkańcem przygnębiającej wieży. Często dowcipkował i był skory do rozmów na przeróżne tematy, natomiast pan Hughes był opryskliwy i zdawał się pałać nienawiścią do wszystkiego i wszystkich. Helga i Rowena, które jako kobiety miały w sobie najwięcej empatii, domyślały się, że ta nieustająca zgryzota musiała zostać spowodowana ślepotą i uciążliwą starością. Ravenclaw wyobrażała sobie, jakie udręki musiał znosić ojciec Lamberta, który przez całe swoje życia był potężnym czarownikiem, szkolił równie utalentowanych i szlachetnych młodzieńców, lecz wraz z wiekiem nadeszły problemy ze zdrowiem, przez co musiał porzucić aktywny tryb życia i zasiąść w fotelu przed kominkiem. Natomiast Jane Hughes, matka Lamberta, okazała się chłodną, milczącą i chyba najbardziej wyniosłą osobą w tym domu. Uprzejmie zwracała się zarówno do męża, jak i do gości, a najmłodszego syna darzyła szczególnym uczuciem. Godryk spostrzegł cień delikatnego, pobłażliwego uśmiechu, który rozciągał jej wargi za każdym razem, kiedy Pogromca Wilków przemawiał.

Podczas kolacji do rozmowy z gośćmi dołączył się tylko Lambert i jego rodzicielka. Dziwni i wyniośli bracia kategorycznie odmówili zjedzenia wspólnego posiłku z przybyszami, pan domu natomiast spożył wieczorny posiłek samotnie w swoim fotelu, z którego zdawał się nie ruszać bez wyraźnej potrzeby.
- Nie będziemy zajmować zbyt dużo czasu – powiedział Godryk, patrząc znacząco na najstarszego z mieszkańców wieży. – Rano wyruszamy w dalszą drogę.
Gryffindor czuł się tu najpewniej z całej czwórki. Jego cechą była niesamowita otwartość, czym niejednokrotnie zjednał sobie nawet najbardziej bezkompromisowe osobistości, nie miał także żadnych problemów z przystosowaniem się do nowego środowiska. Zawdzięczał swój charakter zarówno wychowaniu, jak i pochodzeniu – jego rodzina od pokoleń uważana była za jedną z najbardziej przyjaznych i gościnnych.
Jane dała znać skrzatowi domowemu, aby sprzątnął ze stołu, po czym poleciła najmłodszemu synowi, aby pokazał przyjaciołom ich pokoje. Widać było, że goście bardzo rzadko odwiedzali tę wieżę, co musiało w pewnym sensie przeszkadzać gospodyni. Rowena szybko poznała, że kobieta tylko udawała dumną i nieustępliwą. Pod maską surowej, wyniosłej królowej śniegu skrywała się delikatna i wrażliwa kobieta tęskniąca do towarzystwa i rozrywek.
Reszta komnat wyglądała niemal identycznie jak pokój, w którym przesiadywał pan Hughes. Ściany były zimne i wilgotne, a nagie podłogi wyglądały tak, jakby nikt nie zamiatał ich od lat. W małych, ciemnych okienkach znajdowały się drewniane story, przez które zimny wiatr przedostawał się na wąską, okrągłą klatkę schodową i hulał po całym budynku. Idąc po schodach, Lambert mówił, aby czwórka nie zraziła się do jego ojca i braci, ponieważ brak złota i czarodziejskich rodzin bardzo zmienił jego rodzinę, która jeszcze kilkanaście lat wstecz była zupełnie inna.

Między Roweną a Helgą panowało milczenie, kiedy przygotowywały się do snu. Choć w kominku płonął ogień, komnata była zakurzona i ponura. Gdy Hufflepuff dotknęła szorstkiej poduszki, aż wzdrygnęła się z zimna, a jej ciało przeszył dreszcz na myśl o spędzeniu w tym twardym, lodowatym łóżku całej nocy. Do swojej towarzyski odezwała się dopiero wtedy, gdy zgasiły pochodnie, a w pokoju zapanowała ciemność.
- Rodzina Lamberta nieco mnie przeraża – zaczęła niepewnie. – Jakby coś ukrywali, a goście w domu mogli przez przypadek odkryć ich sekret.
- My możemy budzić w nich taki sam lęk, jak oni w nas – mruknęła Rowena, wiercąc się zaciekle w swoim łóżku. Choć ostatnio sypiali w bardzo niewygodnych miejscach, twarda pościel drapała delikatną skórę dziewczyny. – Od dawna nie mają kontaktu z czarownikami, być może to ich trochę… onieśmiela? Śpij dobrze.  
Helga przewróciła się na drugi bok, ale oczy miała szeroko otwarte. W głowie nadal widziała tę przerażającą, trupio bladą, wykrzywioną twarz starca z oczami pokrytymi bielmem. Postać starego Hughesa przywodziła jej na myśl kostuchę, którą wielebny straszył nieposłuszne dzieci. Nie potrafiła go sobie wyobrazić z różdżką w ręku. Helga nie podejrzewała, że świat jest tak mały, aby podczas swojej podróży mogli spotkać zdziwaczałego starca, który wiele lat temu był nauczycielem i mentorem Matta Gryffindora. W jej sercu pojawiła się iskierka nadziei, że być może na ich drodze stanie ktoś, kto dawno temu miał kontakt z jej ojcem…  

~*~


Rozdział krótszy i banalny, ale dopiero co wróciłam z imienin, więc nie dałam rady napisać więcej. Dedykacja dla wiki-pedii :*