Po
kliku poważnych konwersacjach cała czwórka zgodnie stwierdziła, że należy jak
najszybciej ruszyć w drogę. Potworne, gniewliwe ulewy były teraz codziennością,
a słońce przebijało się przez ciężkie, burzowe chmury zaledwie od święta.
Robiło się też coraz zimniej, co wróżyło szybkie nadejście zimy. Październik
nieubłagalnie dobiegał końca. Młodzi bardzo poważnie zastanawiali się także,
czy może by nie ulec pokusie i przeczekać zimę w sierocińcu Anny Hufflepuff,
jednak każdy dzień był teraz dla nich na wagę złota.
Zapał
i odwaga, pod wpływem których Helga podjęła decyzję zgasły wraz z ostatnimi
wczesnojesiennymi promieniami słońca. Raz nachodziło ją pragnienie spełnienia
się, następnie przychodziło poczucie winy i wstyd, że chce zostawić matkę z
sierocińcem na głowie. Odbyła już z nią rozmowę na ten temat. Anna jednak nie
chciała już ingerować w życie córki, którą nadchodzące wraz z zimą
niebezpieczeństwa przerażały bardziej niż śmiały krok w dorosłość. Helga, choć przyszła
na świat w tym samym roku, co pozostała trójka jej przyjaciół, była z nich
najstarsza, a siedemnaste urodziny obchodzić miała pod koniec stycznia
następnego roku. Drugi w kolejności był Salazar, który huczne i grzeszne urodziny
obchodził w maju, później Rowena, urodzona dokładnie w ostatni dzień wakacji.
Najmłodszy zaś był Godryk, którego matka na świat wydała na początku
października. W owych czasach jednak nikt nie wydawał z tej okazji przyjęć,
chyba że w skarbcu miał stos złotych monet i nie obawiał się reakcji
wielebnego.
W
końcu doszli do wniosku, że na nadejście zimy czekać nie mogli. Przeczekanie
jej też nie wchodziło w grę, bo zbyt dużo by stracili czasu. Jedyną
alternatywą, która nie odniosłaby przykrych skutków, było natychmiastowe
opuszczenie sierocińca. Brnięcie przez zawalone ciężkim, wilgotnym śniegiem
lasy i doliny szkockie było czymś, czego bardzo chcieli uniknąć, choć każdy
gdzieś w środku był pewien, że nie uda im się tego dokonać.
W
Brytanii zimy są nieprzyjemne, zwłaszcza ich początki. Śnieg miesza się z
deszczem, tworząc ciężką, wodnistą substancję. A po wymieszaniu tego z ziemią
powstaje błotnista, kleista papka, prawie niemożliwa do przejechania. Godryk,
który wychowywał się w towarzystwie koni, obawiał się, że zwierzęta będą tonąć
w grząskich brejach niemal po same brzuchy. Nie mogli sobie natomiast pozwolić
na bez wątpienia wygodniejsze, acz po stokroć niebezpieczniejsze poruszanie się
drogami, które bardzo często łączyły ze sobą małe osady i miasteczka.
Chłopcy
zajęli się zatem przygotowaniem wszystkiego, co mogłoby się im przydać podczas
zimowej słoty i nocnego zagrożenia. Sieroty przyglądały się temu w milczeniu,
co jakiś czas odganiane poprzez zirytowanego wciąż Salazara, który nie mógł
przeżyć tego, że stracili wraz z Roweną tak dużo czasu. W gniewie nie potrafił
dostrzec pozytywnych stron tych krótkich wakacji, zyskali wszak dwójkę bardzo
utalentowanych i chętnych kompanów, wszystko go w tej chwili drażniło, nawet
Bogu ducha winne sieroty. Bardzo przeżywały odejście Helgi i jej przyjaciół,
gdyż zdążyli się już do nich bardzo przywiązać. Ta pierwsza skrycie myślała nad
przyjęciem niektórych z nich do szkoły, lecz na razie postanowiła się nie
dzielić tym pomysłem ze swoimi towarzyszami, głównie z Salazarem, który od
samego początku nie krył swej niechęci do mugoli. Mimo że wszyscy umówili się
już dawno, że wspólnie będą podejmować wszystkie decyzje, Slytherin wyraźnie
wiódł prym.
*
Nadeszła
chwila pożegnania. Czwórka musiała wstać bardzo wcześnie, tuż przed słońcem,
żeby zdążyć dojechać przed zlodowaceniem polnych dróg, którymi mogli przez
pewien czas bezpiecznie wieść swoje konie. Oni trochę mniej obawiali się trudów
podróży, gdyż bardziej wierzyli w swoje umiejętności, dziewczęta natomiast nie
wiedziały już, czego bardziej się bać: zimna czy może niebezpiecznych i jeszcze
bardziej męczących nocy? Wilki, buszujące po lasach zbóje i inne straszne,
magiczne stwory.
W
momencie, gdy Salazar i Godryk sprawdzali po raz dwudziesty tego samego ranka,
czy o niczym nie zapomnieli, jednocześnie obserwowani przez nieco znudzoną i
wciąż bardzo zaspaną Rowenę, Helga poszła ostatecznie pożegnać się z matką,
która również tej nocy nie wypoczęła.
-
Wiedziałam, że nie mogę cię tu wiecznie więzić – odparła Anna Hufflepuff, z
całych sił tłumiąc łzy. – Jesteś światowa, tak, jak ojciec. Zdążyłam się już
pogodzić z tym, że cię utracę.
-
Ależ nie utraciłaś mnie – zaprzeczyła Helga, a głos jej zadrżał. – Jeszcze się
zobaczymy. Może w lecie? Przyjadę cię trochę odciążyć. Być może uda nam się
przemycić kiedyś kilka dzieciaków. Nie można wiecznie udawać, że moce, nad
którymi nie panują to czysty przypadek…
Nadeszła Rowena,
przerywając Heldze gorącą przemowę. Na ramieniu wisiała jej wielka, szmaciana
torba, którą pospiesznie zapinała.
- Za
chwilę odjeżdżamy – oznajmiła, dając tym samym do zrozumienia swej towarzyszce,
że nie mogą dłużej na nią czekać.
Anna uściskała
jeszcze raz córkę, jakby jej miała już nigdy nie ujrzeć, a do oczu podeszły łzy,
których nie mogła już przed nią ukryć.
-
Powodzenia – więcej nie potrafiła wykrztusić.
Helga wymamrotała
jakieś podziękowanie i sama uroniła kilka gorących, wielkich jak ziarna grochu
łez, które szybko otarła. Czuła, że jeśli teraz nie odejdzie, nie będzie mogła
już tego zrobić.
Anna
odprowadziła całą czwórkę pod samą drewnianą bramkę. Patrzyła, jak ich konie
przedzierają się przez wysokie, niemalże nagie już zarośla. Później zobaczyła
jeszcze pięć malutkich, czarnych punkcików przemieszczających się przez tonącą
we mgle łąkę. Łzy gęsto popłynęły jej po twarzy. Przycisnęła do ust kawałek
czystej, aczkolwiek starej i wyblakłej już szaty, by nie wydobył się z nich
żałosny jęk, który wzbierał powoli w jej piersiach. Została całkiem sama.
Najpierw niespodziewanie odszedł jej ukochany mąż, po którym rana w jej sercu
jeszcze się nie zagoiła, a teraz porzuciła ją córka. Patrzenie, z jaką radością
i nadzieją ta czwórka planowała swoją podróż z jednej strony bardzo ją
cieszyła, gdyż pierwszy raz w życiu poczuła bijącą świeżość. W tym był naiwny,
ale bardzo przyszłościowy pomysł, który musiał być zrealizowany, niemniej
jednak dnia odjazdu córki i trójki młodych czarodziejów bała się najbardziej.
Teraz musiała nauczyć się żyć na nowo.
Sądziła,
że jeśli mgła jest tak mroźna i gęsta, a oddech zamienia się w kłęby gęstego,
białego dymy, na surowym, jesiennym niebie pojawi się zimne i ostre słońce.
Przeliczyła się jednak. Ciemne, ciężkie chmury w mig pokryły całe niebo,
odpędzając jednocześnie delikatny błękit i tylko czekały, aby spuścić na kark młodych
podróżników lodowaty deszcz lub pierwsze płatki śniegu.
*
Podróżowali
tak przez kilka dni, które, wbrew obawom dziewcząt, okazały się być całkiem
spokojne i zaskakująco ciepłe. Jednak im bardziej zapuszczali się na północ,
tym wcześniej robiło się ciemno, temperatura była coraz niższa, a noce robiły
się z godziny na godzinę chłodniejsze. W końcu zaczął padać śnieg. Wbrew
pozorom najgłośniej narzekał Salazar, który przyzwyczajony był do cieplejszego
klimatu, codziennych wygód oraz znakomitych posiłków. Mimo że tygodnie spędzone
w sierocińcu Anny Hufflepuff nieco ostudziły jego gorący charakter, trudy
podróży na nowo wydobyły z niego głęboko ukrytego, kapryśnego księcia. Rowena natomiast
nie odzywała się ani słowem. Mieszkała bowiem w Szkocji, a jej rodzinna chata nie
była bowiem zbudowana z materiałów, które miały chronić jej mieszkańców przez
zimnem. Helga za to zbyt tęskniła za domem i swoim ciepłym łóżkiem, żeby cokolwiek
komentować. W sercu była równie zła i rozgoryczona, jak Slytherin, jednak nie
na innych, a wyłącznie na siebie. W tych chwilach bardzo żałowała, że tak
pochopnie podjęła decyzję, z której nie mogła się już wycofać. Najlepiej znosił
to wszystko Godryk. Z humorem żartował z pogody, śmiał się ze skwaszonej miny
Salazara, podpuszczał go, czasami rzucał w niego ulepionymi w nagich dłoniach
śnieżkami. Wtedy zazwyczaj Slytherin groził, że miotnie w niego zaklęciem, na
co Rowena czyniła niezbyt przyjemną na jego temat uwagę i to chwilowo
przygaszało doskonały humor Gryffindora.
Pewnego
wieczora, kiedy konie nie miały już sił, aby iść dalej, a wiatr ze śniegiem
boleśnie zacinał i kąsał ich twarze, dotarli na obrzeża pewnej ubogiej,
maleńkiej wioski. Już wcześniej słyszeli pogłoski, że nawiedzona jest ona przez
stado wilków, mimo tego postanowili przeczekać noc w lesie, gdzie bezpiecznie
oddzieleni byli chociaż od padającego śniegu i złośliwego wiatru. Przywiązali
konie do drzew, a sami zajęli się przygotowywaniem obozu. Pomiędzy gęsto
stłoczonymi drzewami można było wyczuć nieco wyższą temperaturę, a ściółka
wolna była od śniegu. Zostawili zmarzniętą Helgę przy rozpalonym przez Godryka ognisku,
a sami poszli poszukać więcej drewna, które mogli wysuszyć.
Po
lesie błąkali się dosyć długo. Dotarli na jego skraj, gdzie się rozdzielili.
Salazar, nadal marudny i zły, patrzył na śnieg, skrzypiący pod jego drogimi
trzewikami. Przez kilka ostatnich dni jego uwaga była skupiona jedynie na
sobie, ani przez chwilę nie pomyślał o wygodzie Roweny, na której wciąż w
pewien sposób mu zależało. Jednak ważniejsze były jego potrzeby i nie
interesowało go to, czy dziewczyna nie marznie, jej żołądek jest pełen albo czy
jej stare, dziurawe trzewiki są przemoczone. Właśnie o to Ravenclaw miała do
niego niewypowiedziany żal i traktowała go tak, jak na początku ich znajomości,
przez co atmosfera w grupie była gęsta i nieprzyjemna.
Nagle
Mały Książę usłyszał jakieś stłumione warczenie i cichy szelest. Zatrzymał się,
nasłuchując, a serce podskoczyło mu do gardła. W żołądku poczuł palące poczucie
winy, że dał się komuś lub czemuś zaskoczyć. I wtedy to zobaczył. Cztery
wielkie, szare wilki szły powoli w jego stronę. Całkowicie zapomniał, że w
kieszeni skórzanego, długiego płaszcza dzierży różdżkę, którą mógł groźne
zwierzęta unieszkodliwić w jedną sekundę. Głupio zaczął się cofać, a jego stopa
natrafiła nagle na gruby, pokryty lodem pień drzewa.
Warczenie
narastało. Wilki tylko na to czekały. Jeden z nich skoczył w stronę Salazara z
rozwartą paszczą, a młodzieniec całkiem stracił głowę. Był pewien, że zginie, w
głowie migały mu zaklęcia i przekleństwa, które usiłował wypowiadać na głos,
jednocześnie przeszukując przepastne kieszenie brunatnej kapoty. Serce waliło
mu w piersiach jak oszalałe, już nie czuł ciepła. Największy z warczącej
czwórki wilk skoczył w stronę jego górnych partii ciała, a mocne szczęki
zacisnęły się dookoła ramienia, którym ochronił szyję; różdżka wypadła mu z
ręki i potoczyła się po śniegu gdzieś w jakieś przepastne zaspy. Zwierz szarpał
boleśnie szczupłą rękę, a Salazar wył, jakby go obdzierali ze skóry, pozostałe
wilki natomiast przyglądały mu się, jakby oczekiwały, aż najsilniejszy samiec
zaspokoi swój głód.
W tej
chwili, gdy wilk trzepał głową we wszystkie strony, rozrywając ramię
czarodzieja, usiłując dostać się do gorącego karku, znikąd pojawił się jakiś
chłopiec. Z dzikim okrzykiem machnął mieczem i odciął wilkowi głowę. Krew
obficie chlusnęła na biały śnieg, mieszając się z płynami, które wypłynęły z
poszarpanej ręki Salazara. Nieznajomy jednak nie zwrócił uwagi na przerażonego,
poważnie zranionego Slytherina. Zwołał swoje psy, bo reszta wilków już biegła w
ich kierunku. Choć ramię piekło Małego Księcia i wciąż obficie krwawiło, ten
nie mógł zrozumieć, dlaczego potwornie uważne, skupione potwory, które królowały
w tym lesie, nie wyczuły chłopca.
Ściągnięci
krzykami i odgłosami walki Godryk i Rowena natychmiast przybiegli. Oboje
stanęli jak wryci, przyglądając się bezczynnie mężczyźnie i jego psom,
toczących zacięty bój o życie. Długi, ciężki miecz śmigał we wszystkie strony,
a wielkie, przypominające niedźwiedzie psy warczały i walczyły zacięcie, niczym
potężne, pokryte gęstym, brązowym futrem smoki. Lada chwila miotnęłyby
strumieniem ognia, gdyby walka trwała jeszcze chwilę dłużej.
Wkrótce
cztery wilki leżały już martwe na splamionym krwią śniegu. Ich zabójca stał
pośród włochatych trupów, drżąc i kaszląc okropnie, choć na jego twarzy
malowała się satysfakcja. Był zwycięzcą. Podniósł ze śniegu swoją broń, którą
upuścił wraz z upadkiem ostatniej bestii, odgarnął z pokrytej kropelkami
świeżej krwi twarzy grzywę jasnych, prawie białych włosów i spojrzał na wpatrującego
się w niego z paskudnym grymasem bólu Salazara.
- Nic
ci się nie stało? – Zapytał, podchodząc do leżącego u stóp ogromnego drzewa
Slytherina, który ściskał się za krwawiące ramię. – Zatamuję to w sekundę, nie
martw się.
Wydobył z
wewnętrznej kieszeni sztywnego, uszytego z wilczych skór płaszcza różdżkę i
przejechał nią po paskudnej, rozciągającej się przez całe ramię ranie. Mały
Książę przyglądał mu się z otwartymi w niemym okrzyku zdumienia ustami. Był
bardzo osłabiony po tej ekstremalnej walce i utracie sporej ilości krwi, ale
walczył z sennością i pojawiającymi się przed jego oczami mroczkami, które
powoli ogarniały jego mózg.
- Szukałem
tych potworów od wielu dni – dodał nieznajomy, patrząc z prostą, surową troską
na niedoszłą ofiarę leśnych władców. - Nachodziły moją wioskę od miesięcy,
postanowiłem więc zrobić z nimi porządek. Jak ramię?
Salazar,
zawstydzony, że ów młodzieniec uratował mu życie, tylko poruszył delikatnie
ręką, która pulsowała teraz przyjemnym ciepłem. Słabość jednak nadal nie
pozwalała mu sklecić najprostszego zdania. Jego wybawca najwyraźniej to
zrozumiał, ponieważ wyciągnął z przytwierdzonej do pasa małej sakwy długą,
szklaną fiolkę wypełnioną jakimś brunatnym eliksirem, odkorkował ją i przytknął
jej brzeg do spierzchniętych warg Salazara, który wypił jej zawartość jednym,
automatycznym haustem.
- To przywróci ci krew, jednak będziesz
musiał dzisiaj wypocząć. Co robisz w naszym lesie? Nigdy wcześniej cię nie
widziałem.
Slytherin zauważył,
że chłopiec nie jest jednak taki stary, jak mu się zdawało. Miał bardzo jasne,
gęste włosy sięgające niemalże ramion, sześć stóp wysokości, policzki
zaróżowione od wysiłku. Nie wyglądał na więcej, jak na dziewiętnaście lat.
Twarz miał uwalaną krwią swoją i wilków, błyszczały tylko szaroniebieskie,
pełne emocji oczy. Utykał trochę na lewą nogę, w której zatopił zęby jeden z
dzikich potworów, jednak nie zwracał uwagi na tę niewielką ranę.
- Jesteś czarodziejem – zauważył
Salazar i z trudem podniósł się na nogi. Czuł już pozytywny, rozgrzewający
efekt tajemniczej mikstury, którą napoił go nieznajomy. – Ujawniłeś się przede
mną.
Jasnowłosy wojownik
otarł rękawem twarz z wilczej krwi i uśmiechnął się, a między jego sino
różowymi wargami błysnęły białe jak śnieg zęby.
- Obserwowałem cię zza tamtych zarośli
i widziałem, jak upuściłeś różdżkę, dlatego postanowiłem ci pomóc – dodał, po
czym zarechotał cicho, mówiąc: - Ale gdybyś był mugolem, też bym ci pomógł.
Ta żartobliwa uwaga
w jakiś sposób ugodziła Salazara, który, mimo że wciąż bardzo osłabiony,
skrzywił się w charakterystyczny dla siebie, cyniczny sposób i mruknął:
- Co to ma znaczyć? Jestem najstarszym
dziedzicem bajecznego majątku Slytherinów, w moich żyłach płynie najczystsza,
błękitna krew czarodziejów, jak śmiesz porównywać mnie z mugolem?
Prychnął
pogardliwie i odsunął się od swego wybawcy, którego rozbawiło poważne
zachowanie młodzieńca. Ujął go przyjaźnie pod ramię i pociągnął lekko w stronę
polany, na której leżały stygnące, rozszarpane zwłoki wilków. Słychać było
jedynie cichy chichot jasnowłosego wojownika i odgłosy chłeptania – wielkie,
waleczne psy przysiadły teraz całkiem niegroźnie na tylnich łapach i zlizywały
krew z otwartych, parujących organów wewnętrznych. Choć jasnowłosy czarodziej
bardzo chciał w jakiś sposób odgryźć się paniczowi, zażartował tylko:
- Zakończ waść perory, zabieram cię do
mojego obozu. Rozgrzejesz się, zjesz coś ciepłego, a ja wrócę z koniem po te
potwory.
Wskazał podbródkiem
na wilcze zwłoki. Jednak Salazar natychmiast zaprotestował. Choć nie znał
imienia swego wybawcy i coś w sumieniu gryzło go niesamowicie, aby mu
podziękować za ratunek, jednak duma nie pozwalała na to wyniosłemu księciu. Natychmiast
wypełniła go niewytłumaczalna agresja. Zaczął mu pokrętnie wyjaśniać, że jego
grupa, z którą podróżuje, właśnie poszukuje w lesie drewna, ale w pewnym
momencie przerwał im miarowy odgłos skrzypiącego śniegu. Mężczyźni odwrócili
się jak na komendę, ale okazało się, że to tylko Godryk czaił się między
drzewami, przywiedziony najprawdopodobniej odgłosami walki. Kiedy tylko
wkroczył na okrągłą, niewielką polanę, stanął jak wryty, wpatrzony z szeroko
otwartymi oczami w scenerię, która się przed nim rozciągała. Śnieg był
wydeptany i obficie obryzgany jeszcze ciepłą, parującą na mrozie krwią, a
rozprute zwłoki czterech potężnych wilków leżały w samym centrum tego
przedziwnego ołtarza.
- Usłyszałem hałasy i wrzaski, zjawiłem
się tak szybko, jak to tylko było możliwe. Salazar, jesteś cały? – Przerażenie
w głosie Gryffindora było doskonale słyszalne, a chłopak pierwszy raz okazał
tak wielką powagę.
- Zaatakowały mnie wilki, ale ten… on…
uratował mnie – wydusił z siebie nieśmiało Slytherin, unikając błyszczącego,
wyzywającego spojrzenia blondyna.
- Przepraszam, że się nie przedstawiłem
– po raz kolejny dygnął z groteskową uprzejmością niczym niedoświadczona,
wiejska panienka przyprowadzona niespodziewanie przed oblicze króla. – Jestem
Lambert Hughes, śledziłem te wilki od jakiegoś czasu, gdyż nachodziły naszą
wioskę.
- Salazar Slytherin.
- Godryk Gryffindor.
Panowie przez
chwilę milczeli, każdy pogrążony we własnych myślach. Lambert przyglądał się to
jednemu, to drugiemu, zastanawiając się, co robią w jego lesie, Mały Książę chciał
już jak najszybciej znaleźć się w obozie, natomiast Godryk bardzo żałował, że
nie mógł wziąć udziału w bitwie. Nigdy dotąd nie widział aż tyle krwi i tak
rozszarpanych zwłok, gdyż zawsze polował z ojcem, który wybierał raczej
drobniejszą i bardziej bezbronną zwierzynę. Gdyby poszedł ze Slytherinem,
mógłby go obronić i pomóc Lambertowi, dzięki czemu chwała spłynęłaby także i na
niego. Zauważył jednak, że młody wojownik bardzo uważnie im się przypatruje,
dlatego szybko przywołał na twarz uśmiech i zaproponował, aby Hughes udał się z
nimi do ich obozu.
Okazało się, że Rowena wróciła jako
pierwsza i właśnie grzała się przy wysokim, przyjemnie trzaskającym ognisku
wraz z Helgą, która mieszała drewnianą łyżką w niewielkiej, przybrudzonej
kadzi. Już z daleka było czuć smakowite zapachy wydobywające się z garnka
zawieszonego nad ogniem. Obie dziewczyny wyglądały na zadowolone roześmiane,
jakby siedziały teraz nie w środku pełnego wilków lasu, ale w ciepłym,
przytulnym saloniku. Jednak w momencie, kiedy ujrzeli przerażonego Godryka,
uwalanego krwią Salazara i nieznajomego wyglądającego tak, jakby dopiero co
wynurzył się z wanny pełnej krwi, natychmiast zbladły i poderwały się z
miejsca. Rowena natychmiast podbiegła do Slytherina, aby upewnić się, czy nic
mu nie jest.
- Na Boga! Co się stało? – Wykrztusiła,
siłując się z nadąsanym Salazarem, który przez cały czas usiłował wyrwać się z
jej troskliwych, silnych dłoni.
Serce waliło jej w
piersi jak oszalałe, a gniew na kompana opuścił ją w sekundę. Nawet nie
spojrzała na tajemniczego przybysza, chciała tylko wiedzieć, czy ze Slytherinem
jest wszystko w porządku.
- Mów, na Boga, dlaczego jesteś cały we
krwi! – To już nie było pytanie. Ravenclaw żądała natychmiastowej odpowiedzi,
której udzielił Gryffindor:
- Salazara zaatakowały wilki, uratował
go Lambert.
- Lambert Hughes – przedstawił się kobietom
młodzieniec, kłaniając się nisko.
Rowena nie chciała
już więcej wyjaśnień. Choć wciąż była bardzo roztrzęsiona i zniesmaczona
widokiem stygnącej szybko, cuchnącej krwi, uśmiechnęła się szeroko.
Spostrzegła, że oczy wojownika, choć lodowato błękitne, miały w sobie jakąś
serdeczność i ciepło, której tak brakowało Salazarowi.
- Pogromca Wilków –
rzekła, a twarz jej złagodniała.
Lambert zaimponował
jej odwagą i uratował mężczyznę, na którym jej zależało. Pomimo dziwacznego
stroju, w który był odziany i litrów krwi, którą był uwalany, wyglądał na
bardzo przystojnego, inteligentnego młodzieńca. Na pierwszy rzut oka widać
było, że diametralnie różni się od Slytherina.
Ujął jej rękę i
ucałował ją.
- To mój nowy tytuł? – Zapytał, a w
jego oczach zaigrały figlarne światełka.
Rowena zaśmiała się
cicho, za to Salazar zazgrzytał zębami ze złości. Czuł do niej swego rodzaju
przyjacielskie przywiązanie, był nią nawet w pewien sposób zauroczony, ale po
ich wspólnie spędzonej nocy wszystko w nim jakby wygasło. Teraz zaś, kiedy
zobaczył spojrzenie Lamberta i uśmiech, którym obdarzyła go Ravenclaw, targnęła
nim nieoczekiwanie zazdrość.
Hughes jednym machnięciem różdżki
oczyścił swą twarz i włosy, które niemalże zlewały się przez swą barwę ze
śniegiem. Bardzo szybko też naprawił swą potarganą szatę, a kobiety
przypatrywały mu się z nieskrywanym podziwem. Pogromca Wilków. Do tego taki
przystojny i dowcipny… Nie mogły oderwać od niego wzroku. Helga poczęstowała go
gotowanym królikiem, którego niedawno upolowała Rowena. Czekając na chłopców,
przez cały czas naśmiewały się z ich nieporadności, z humorów Salazara i
przesadnej pewności siebie Godryka, mówiąc, że doskonale dałyby sobie radę bez
nich, co także komplementował Lambert, przez co Slytherin i Gryffindor poczuli
ukłucie niechęci do Pogromcy Wilków.
- Dokąd zmierzacie? Nie wyglądacie na
doświadczonych podróżników – zagadnął.
- Jedziemy na Północ – odpowiedział
Godryk. – Wiek nie ma nic do rzeczy. Chcemy zrobić coś dla innych.
- A wiecie przynajmniej, jak się tam
dostać? – Spytał Pogromca, uśmiechając się życzliwie.
- Ja mieszkałam w Szkocji – odparła
Rowena. – Może nie znam osobiście wszystkich zakamarków, ale słyszałam to i
owo. Poradzimy sobie.
Lambert
wdał się z Gryffindorem w rozmowę o polowaniach. Spostrzegł, że to, co uczynił
w pewien sposób zdenerwowało męską część Czwórki, jednak od początku wiedział,
że Godryk szybciej wybaczy mu to, że teraz dziewczęta uważają go za bohatera,
niż dumny i wiecznie skwaszony Slytherin. Miał z nim także mniej tematów, które
mogliby poruszyć.
Cała trójka jednogłośnie zadecydowała, że
Lambert mógłby z nimi zostać tę jedną noc na wszelki wypadek, gdyby wilków było
więcej. Tylko Salazar wzruszył ramionami i nie skomentował ich opinii ani
słowem, gdyż jego własna dalece od niej odbiegała. Miał Hughesa za próżnego i
przechwalającego się dziewiętnastolatka, któremu zależy tylko na tym, aby
popisać się przed niewiastami. Widział w nim groteskową i złą wersję Godryka,
natomiast usiłował odepchnąć od siebie myśl, że Pogromca Wilków posiadał także
wiele jego cech. Miał nadzieję, że następnego ranka, kiedy już spakują
wszystkie swoje rzeczy i ugaszą ognisko, Lambert odjedzie swoją drogą, a oni
ruszą w dalszą podróż i tak skończy się ich znajomość. Pocieszał się także
myślą, że nigdy dotąd nie słyszał nazwiska Hughes,
co mogło oznaczać tylko jedno: nie mógł posiadać czystej krwi. Z pogardliwym
uśmieszkiem zerkał na Lamberta i usiłował dopatrzyć się w nim mugolskich nawyków.
Gdy już ponakrywali się kocami,
Slytherin przysunął się do Roweny opatulonej tak, jakby miała spać na gołym śniegu.
Kiedy wszyscy zsiedli z koni, Ravenclaw natychmiast rzuciła na miejsce, w którym
postanowili zanocować, zaklęcie rozgrzewające i teraz wszyscy czuli się tak, jakby
spali w wyłożonej owczą wełną izbie. Salazar objął czarownicę w talii i
wyszeptał tak cicho, jak tylko zdołał:
- Jak znajdujesz Lamberta?
Ravenclaw dyskretnie
odtrąciła jego rękę. Była na niego wściekła za to, jak przez cały wieczór odnosił
się do mężczyzny, który uratował mu życia. Jej uprzejmość do Pogromcy Wilków spowodowana
była po części tym, że chciała w jakiś sposób odwdzięczyć mu się za pomoc. Gdyby
nie jego obecność… Dziewczyna nawet nie chciała sobie tego wyobrażać.
- Jest bardzo odważny.
- Też jestem taki.
- Salazar…
Odwróciła głowę w
jego stronę i zmroziła go spojrzeniem, ale on tego nie zauważył, gdyż jej twarz
ukryta była w mroku.
- Pomówimy jutro – dodała, kładąc nacisk
na ostatnie słowo.
Zamknęła oczy.
Długo jednak nie mogła zasnąć. Znów poczuła wyrzuty sumienia. To, co wydarzyło się
pomiędzy nimi niedługo przed odjazdem nie powinno mieć miejsca. Czuła się rozdarta
jeszcze bardziej, niż przed podjęciem decyzji o podróży. Sama już chciała
ułożyć sobie życie bez niego. Wsłuchała się w rytmiczne oddech poranionych psów
Pogromcy Wilków, które strzegły ich niczym wielkie, spokojne niedźwiedzie. Byli
całkowicie bezpieczni.
~*~
Nie pisałam tydzień temu, ale to chyba
dobrze, bo ten rozdział jest o niebo lepszy niż ten, który zamierzałam dać.
Dedykacja dla Clairies :*