Wiatr ciął ostro, mimo to koń pruł mocno na przód, rozbryzgując na boki śnieg i błoto. Twarz blondynki krwawiła w wielu miejscach od ostrego wiatru i śniegu.
Rachel nie znosiła zimy. Wszystko działo się wtedy tak powolnie i mozolnie. Nosiło się dwa razy więcej ubrań, trzeba było uważać, żeby nie zasnąć na dworze podczas postoju, bo bardzo łatwo można było zamarznąć. I konie męczyły się szybciej, bardzo często zdychając na zapalenie płuc.
Dziewczyna dostrzegła poprzez gęsto sypiący śnieg wieżę, majaczącą w oddali. Zacisnęła powieki, bo białe, zimne płatki wpadały jej do oczu. Wypatrzyła też las, oddzielający ją od owej budowli. Dotarła szybko do drzew i zsiadła ze swojego zmarzniętego, zmęczonego konia. Zajrzała w las. Drzewa w nim rosnące bardzo szybko, jakby pod wpływem czarów, zaczynały się pojawiać bardzo blisko siebie. Stwierdziła więc, że najlepszym wyjściem będzie go ominąć, niż błąkać się między tą gęstwiną. Przecież las nie może ciągnąć się w nieskończoność.
Popędziła konia, który już skulił się, drżąc okropnie z zimna. Jechała kilka minut, wypatrując końca lasu albo jakiejś innej rzeczy, która nie byłaby drzewem lub śniegiem. Weszła nieco między drzewa, bo wiatr zaczął robić się wprost nieznośny. Las jednak ciągnął się i ciągnął…
Nagle zobaczyła koryto rzeki, pełne zamarzniętej wody. Zbyt niebezpiecznie było przechodzić po lodzie na drugą stronę. Koń był zbyt ciążki, mimo ostrej diety, którą zarówno on, jak i jego właścicielka ostatnio przeszli.
Rachel zaczęła się więc rozglądać dookoła w poszukiwaniu czegoś, co mogłaby transmutować. Ale wszędzie tylko śnieg.
Spostrzegła długą gałąź. Przywołała ją zaklęciem, umieściła poziomo w powietrzu i transmutowała w kładkę, na tyle szeroką, by koń utrzymał równowagę, i na tyle silną, by nie przełamać się pod jego ciężarem.
Posłała ją na drugi brzeg, by mogła przejść na drugą stronę. Popędziła konia, a on ruszył niepewnie. Rachel nie bała się jednak. Prowadziła spokojnie konia, wstrzymując oddech, jak gdyby mu to pomogło utrzymać równowagę.
Rumak z ulgą zeskoczył z kładki na pewny grunt. Po drugiej stronie śnieg był o wiele większy, więc koń zapadł się w nim po kolana swoich długich, cienkich nóg.
Kilka minut minęło, zanim Rachel zobaczyła coś jeszcze. Na horyzoncie między drzewami zamajaczył jej jakiś dom. Popędziła konia. Pomyślała na początku, że dotarła do zamku, którego wieżę widziała zanim weszła do lasu, ale kiedy znalazła się na jego skraju, stwierdziła, że znalazła się w jakiejś wiosce. Ale za to w jakiej…
Wszystko tutaj była magiczne. I nikt nawet nie próbował się z tym kryć. Namalowana jedna miotła na drewnianej tabliczce przy drzwiach baru poruszała się. Ludzie, którzy odważyli się wyjść w taką pogodę z domu byli dziwnie ubrani. Na głowach mieli czarodziejskie tiary, kołnierze swoich peleryn obszyli futerkiem jakichś podejrzanych, tajemniczych zwierząt. Bo które normalne stworzenie miałoby zieloną lub jasnofioletową sierść?
Rachel stała na skraju lasu, gapiąc się na nich jak oniemiała. Dopiero do niej dotarło, że po tylu miesiącach poszukiwać nareszcie odnalazła swoich.
Zauważyła ją jakaś stara, pomarszczona kobieta. Rachel dopiero później poznała, że to osoba płci żeńskiej, bo miała futrzany kaptur na głowie. Podeszła do niej, dając jej jasno do zrozumienia, żeby na nią zaczekała.
- Co tu robisz w taką zawieruchę? – zapytała staruszka. – Chodź, chodź, zrobię ci herbatę.
Rachel, zaskoczona dziwną uprzejmością kobiety, zeskoczyła z konie i poszła za nią.
Staruszka mieszkała na skraju wioski w marnej, drewnianej chacie. Zaprosiła dziewczynę do środka. W domu były trzy małe pomieszczenia. W tym największym znajdował się strasznie poobijany kominek, w którym iskrzył się ogień. Z drugiego pokoju wyszedł jakiś młody mężczyzna. Miał ciemne włosy i bystre, niebieskie oczy. Zmarszczył lekko brwi, kiedy zobaczył Rachel. Sprawiał wrażenie, jakby się rozgniewał na jej widok.
- Mamo, co ty znowu robisz? – zapytał rozdrażniony. – Pomagasz każdemu człowiekowi, chociaż go nie znasz.
- Trzeba miłować bliźnich – wydyszała, zdejmując gruby, zimowy płaszcz. – Ale co ty tam, dziecko, wiesz…
Westchnęła ciężko i machnęła różdżką w stronę pieca, pod którym buchnął ogień.
- Co robisz w Hogsmeade? – spytała dziewczynę.
Rachel wyciągnęła ze swojej skórzanej torby słoiczek z dyptamem.
- Szukam czarodziejów i czarownic – odparła, smarując sobie dyptamem rany na twarzy. – Już od dwóch lat. Sądziłam, że w Szkocji ich nie znajdę. Legendy mówią raczej o Walii. Poza tym Szkocja to taki nieprzyjazny teren dla nas.
Staruszka uśmiechnęła się tak, że jej wszystkie liczne zmarszczki się porozciągały.
- Kochanie, czarodzieje i czarownice są wszędzie – zaśmiała się. To nie zwierzęta, które nie mogą żyć w określonych środowiskach. Jestem pewna, że tam, w tych nieodkrytych krajach są magicy równie znakomici, jak tutaj. Albo i lepsi. Nas cywilizacja już powoli pochłania.
Rachel schowała słoiczek do torby i wzięła od kobiety kubek herbaty.
- Wybacz, że się nie przedstawiłam – dodała staruszka. – Jestem Deborah, a mój syn to Berengar. Chłopak podszedł do blondynki i ucałował jej dłoń z niepewną miną.
- Nazywam się Rachel Malfoy – przedstawiła się, kiedy Berengar wrócił już na swoje miejsce w zacienionym kącie.
- Malfoy? – powtórzyła Deborah, wstając. – To stary, czarodziejski ród, tak. Ja nazywam się Prince, po mężu, ale moje panieńskie nazwisko to Hate.
- Słyszałam, że ta rodzina już nie występuje – mruknęła Rachel.
- Tak – pokiwała smutno głową. – Ja byłam ostatnią z rodu Hate.
Zapanowało milczenie. Staruszka podeszła do kufra i wyciągnęła z niego jakąś zniszczoną, oprawioną w brązową skórę księgę. Podała ją Rachel i zachęciła, aby ją otworzyła.
- To spis wszystkich magicznych rodzin, żyjących na świecie – wyjaśniła. – Tu masz Brytanię.
Otworzyła książkę na stronie trzydziestej czwartej. Na pierwszej stronie znajdowało się drzewo genealogiczne rodu Crouch, najstarszego w Wielkiej Brytanii. Przewróciła stronę. Wszędzie, na każdej kartce znajdowały się ruchome drzewa genealogiczne, szkicowane portrety niektórych członków rodzin, listy nazwisk… Rachel nie znała żadnego z nich.
- Ty jesteś na piątym miejscu – Deborah pokazała jej palcem nazwisko „Malfoy” na szczycie kolejnego drzewa genealogicznego. – Na drugim miejscu jest rodzina Black, trzecie zajmują Weasleyowie, czwarte zaś Gryffindorowie.
- Jest pani bardzo mądra – zauważyła blondynka.
Starsza kobieta tylko uśmiechnęła się skromnie.
- Jestem tutaj tylko zielarką – wyjaśniła.
Rachel dopiła herbatę do końca, oddała staruszce pusty, cynowy kubek i wstała.
- Nie będę dłużej zajmowała pani czasu – powiedziała.
- Ale to nic, jeśli chcesz, zostań tu tak długo, ile będziesz chciała – machnęła lekceważąco ręką.
Blondynka zawahała się. Mogła wynająć pokój w gospodzie, ale tutaj czuła się przecież o wiele lepiej. No i miała o czym porozmawiać ze staruszką. A w gospodzie patrzyłaby tylko na grających w karty i pijących piwo mężczyzn.
- Dziękuję bardzo – z uśmiechem usiadła z powrotem na skrzypiącym krześle.
- Chodź, pokażę ci pokój – powiedziała Deborah. – Berengar, zaprowadź do stodoły jej konia.
Nachmurzony chłopak wyszedł z izby, niezbyt zadowolony z powodu rządzenia się matki. Był mniej więcej w wieku Rachel, ale przez swoją nieśmiałość zdawał się być o wiele młodszy.
Deborah zaprowadziła Rachel do pokoju, w którym miała spać. Nie był duży, lecz o wiele ładniej umeblowany i ozdobiony, niż ten z kominkiem.
- To był pokój mojej matki – wyjaśniła staruszka. – Przeprowadziła się do nas po śmierci ojca.
Blondynka powiesiła swój ciężki płaszcz na krześle i odstawiła torbę, zawierającą jej cały dobytek, pod ścianą. Chciała jeszcze porozmawiać z właścicielką domu więc zapytała, czy ma dużo pracy, i czy nie może jej w czymś pomóc, by odwdzięczyć się za okazaną dobroć.
- A co ja w zimie miałabym robić? – zadała retoryczne pytanie Deborah. – Dopiero na wiosnę urosną w magicznym lesie zioła, które będę mogła zbierać.
Usiadła na brzegu dwuosobowego, choć niewielkiego, zasłanego haftowaną narzutą łóżka.
- Jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć, pytaj – dodała.
Rachel zamyśliła się, rozważając, jakie by tu zadać pytanie.
- Co to za zamczysko stoi po drugiej stronie lasu? – spytała w końcu.
- To był kiedyś dom księcia Augusta, ale jego przyrodni brat zabił go i wyrzucił rodzinę z zamku. Sam umarł kilka lat temu, zostały tylko domowe skrzaty. Chyba że i one pomarły z głodu – rzekła.
- Teraz ty głupoty gadasz, matko.
- Akurat wczoraj widziałem, jak pali się światło na całym trzecim piętrze – dodał. – Ktoś tam mieszka. Może to ta zaginiona rodzina? Ci Ravenclawowie…?
Deborah parsknęła śmiechem.
- Bardzo w to wątpię – oświadczyła. – Ciekawe jak by tu dotarli. W naszym lesie żyje mnóstwo niebezpiecznych stworzeń mówią, że i wilkołaki tu są. Ty wiesz, Berengarze, byłeś tam nie raz. Z drugiej strony są góry i jezioro, równie niebezpieczne. No i nasza wioska. Miejscowe plotkary nie rozpuściły jeszcze żadnych domniemań. Nasza wioska stoi na uboczu, każdy tu każdego zna, wiedzielibyśmy wszyscy, że ktoś nowy przyjechał. Jak już mówiłam, trudno się tu dostać.
Zamilkła z wyrazem świętego przekonania na twarzy.
Berengar tylko machnął lekceważąco ręką. Nie chciał się kłócić ze starą, schorowaną matką, lecz swoje wiedział.
*
Nadszedł wieczór. Rachel zauważyła, że bardzo szybko zrobiło się tu ciemno. Zmęczona długą, ciężką podróżą i uciążliwie padającym śniegiem, którego dookoła wciąż przybywało, położyła się wcześnie. Zgasiła świecę i już miała kłaść się do łóżka, kiedy usłyszała dobiegające z kuchni odgłosy rozmów.
- Mam dość tego, że wciąż usiłujesz mnie z kimś zeswatać! – mówił wzburzony Berengar.
- Już najwyższy czas, żebyś znalazł sobie kobietę – broniła swoich racji Deborah. – Mądrą, ładną, utalentowaną… Rachel jest idealnym przykładem takiej dziewczyny.
- Dlatego pozwoliłaś jej tu zostać? – zapytał.
Deborah spojrzała na niego surowym wzrokiem matki.
- Jak śmiesz coś takiego sugerować – warknęła. – Szukała czarodziejów dwa lata. Nie może po takim czasie się do nas zrazić. Jesteśmy lepsi od mugoli. A to znaczy, że powinniśmy lepiej siebie traktować. Ale nie obrażaj się od razu na mnie. Nie chcę wywierać na tobie presji, ale może tobie i Rachel się poszczęści?
Berengar prychnął z pogardą.
- To wielka wojowniczka – rzekł z goryczą w głosie. – Widziałem miecz. Myślisz, że byłaby zainteresowana takim wiejskim chłopakiem? Pomyśl trochę.
Usiadł ciężko przy stole, Rachel usłyszała jak przy użyciu różdżki dorzuca drewno do ognia, buzującego w kominku.
Zrobiło jej się trochę żal chłopaka, że ma o sobie takie niskie mniemanie, ale poczuła też do niego lekką niechęć. Nie przeszkadzało jej to, że Berengar żył przez cały czas w tej wiosce. A robił z siebie taką ofiarę losu.
Ona sama zaś nie myślała o sobie jak o wielkiej wojowniczce czy bohaterce. Potrafiła władać mieczem, to prawda, ale nie chlubiła się tym. Służyła jej ta umiejętność do obrony, jeśli by różdżka zawiodła.
Nie chciała już podsłuchiwać. Domknęła drzwi najciszej jak umiała i weszła pod ogromną kołdrę. Zauważyła, że wszystko jest tu przystosowane do wielkich mrozów i ciężkich zim. Zamknęła oczy, wsłuchując się w szalejącą za oknami zawieruchę. Po chwili, gdy już ucichły głosy Deborah’y i Berengara, było słychać tylko szumiący wiatr i wycie wilków.
~*~
Nie pisałam długo, bo kurde, szlaban miałam. Na komputer. No i dużo nauki. Dzisiaj też ledwo udało mi się rozdział przepisać, w zeszycie gnił już od ponad dwóch tygodni. Ale cóż, takie życie. Musiałam dać nowy szablon, bo ten ma już z miesiąc, jest już stary. Dedykacja dla Eles. :*
Rachel nie znosiła zimy. Wszystko działo się wtedy tak powolnie i mozolnie. Nosiło się dwa razy więcej ubrań, trzeba było uważać, żeby nie zasnąć na dworze podczas postoju, bo bardzo łatwo można było zamarznąć. I konie męczyły się szybciej, bardzo często zdychając na zapalenie płuc.
Dziewczyna dostrzegła poprzez gęsto sypiący śnieg wieżę, majaczącą w oddali. Zacisnęła powieki, bo białe, zimne płatki wpadały jej do oczu. Wypatrzyła też las, oddzielający ją od owej budowli. Dotarła szybko do drzew i zsiadła ze swojego zmarzniętego, zmęczonego konia. Zajrzała w las. Drzewa w nim rosnące bardzo szybko, jakby pod wpływem czarów, zaczynały się pojawiać bardzo blisko siebie. Stwierdziła więc, że najlepszym wyjściem będzie go ominąć, niż błąkać się między tą gęstwiną. Przecież las nie może ciągnąć się w nieskończoność.
Popędziła konia, który już skulił się, drżąc okropnie z zimna. Jechała kilka minut, wypatrując końca lasu albo jakiejś innej rzeczy, która nie byłaby drzewem lub śniegiem. Weszła nieco między drzewa, bo wiatr zaczął robić się wprost nieznośny. Las jednak ciągnął się i ciągnął…
Nagle zobaczyła koryto rzeki, pełne zamarzniętej wody. Zbyt niebezpiecznie było przechodzić po lodzie na drugą stronę. Koń był zbyt ciążki, mimo ostrej diety, którą zarówno on, jak i jego właścicielka ostatnio przeszli.
Rachel zaczęła się więc rozglądać dookoła w poszukiwaniu czegoś, co mogłaby transmutować. Ale wszędzie tylko śnieg.
Spostrzegła długą gałąź. Przywołała ją zaklęciem, umieściła poziomo w powietrzu i transmutowała w kładkę, na tyle szeroką, by koń utrzymał równowagę, i na tyle silną, by nie przełamać się pod jego ciężarem.
Posłała ją na drugi brzeg, by mogła przejść na drugą stronę. Popędziła konia, a on ruszył niepewnie. Rachel nie bała się jednak. Prowadziła spokojnie konia, wstrzymując oddech, jak gdyby mu to pomogło utrzymać równowagę.
Rumak z ulgą zeskoczył z kładki na pewny grunt. Po drugiej stronie śnieg był o wiele większy, więc koń zapadł się w nim po kolana swoich długich, cienkich nóg.
Kilka minut minęło, zanim Rachel zobaczyła coś jeszcze. Na horyzoncie między drzewami zamajaczył jej jakiś dom. Popędziła konia. Pomyślała na początku, że dotarła do zamku, którego wieżę widziała zanim weszła do lasu, ale kiedy znalazła się na jego skraju, stwierdziła, że znalazła się w jakiejś wiosce. Ale za to w jakiej…
Wszystko tutaj była magiczne. I nikt nawet nie próbował się z tym kryć. Namalowana jedna miotła na drewnianej tabliczce przy drzwiach baru poruszała się. Ludzie, którzy odważyli się wyjść w taką pogodę z domu byli dziwnie ubrani. Na głowach mieli czarodziejskie tiary, kołnierze swoich peleryn obszyli futerkiem jakichś podejrzanych, tajemniczych zwierząt. Bo które normalne stworzenie miałoby zieloną lub jasnofioletową sierść?
Rachel stała na skraju lasu, gapiąc się na nich jak oniemiała. Dopiero do niej dotarło, że po tylu miesiącach poszukiwać nareszcie odnalazła swoich.
Zauważyła ją jakaś stara, pomarszczona kobieta. Rachel dopiero później poznała, że to osoba płci żeńskiej, bo miała futrzany kaptur na głowie. Podeszła do niej, dając jej jasno do zrozumienia, żeby na nią zaczekała.
- Co tu robisz w taką zawieruchę? – zapytała staruszka. – Chodź, chodź, zrobię ci herbatę.
Rachel, zaskoczona dziwną uprzejmością kobiety, zeskoczyła z konie i poszła za nią.
Staruszka mieszkała na skraju wioski w marnej, drewnianej chacie. Zaprosiła dziewczynę do środka. W domu były trzy małe pomieszczenia. W tym największym znajdował się strasznie poobijany kominek, w którym iskrzył się ogień. Z drugiego pokoju wyszedł jakiś młody mężczyzna. Miał ciemne włosy i bystre, niebieskie oczy. Zmarszczył lekko brwi, kiedy zobaczył Rachel. Sprawiał wrażenie, jakby się rozgniewał na jej widok.
- Mamo, co ty znowu robisz? – zapytał rozdrażniony. – Pomagasz każdemu człowiekowi, chociaż go nie znasz.
- Trzeba miłować bliźnich – wydyszała, zdejmując gruby, zimowy płaszcz. – Ale co ty tam, dziecko, wiesz…
Westchnęła ciężko i machnęła różdżką w stronę pieca, pod którym buchnął ogień.
- Co robisz w Hogsmeade? – spytała dziewczynę.
Rachel wyciągnęła ze swojej skórzanej torby słoiczek z dyptamem.
- Szukam czarodziejów i czarownic – odparła, smarując sobie dyptamem rany na twarzy. – Już od dwóch lat. Sądziłam, że w Szkocji ich nie znajdę. Legendy mówią raczej o Walii. Poza tym Szkocja to taki nieprzyjazny teren dla nas.
Staruszka uśmiechnęła się tak, że jej wszystkie liczne zmarszczki się porozciągały.
- Kochanie, czarodzieje i czarownice są wszędzie – zaśmiała się. To nie zwierzęta, które nie mogą żyć w określonych środowiskach. Jestem pewna, że tam, w tych nieodkrytych krajach są magicy równie znakomici, jak tutaj. Albo i lepsi. Nas cywilizacja już powoli pochłania.
Rachel schowała słoiczek do torby i wzięła od kobiety kubek herbaty.
- Wybacz, że się nie przedstawiłam – dodała staruszka. – Jestem Deborah, a mój syn to Berengar. Chłopak podszedł do blondynki i ucałował jej dłoń z niepewną miną.
- Nazywam się Rachel Malfoy – przedstawiła się, kiedy Berengar wrócił już na swoje miejsce w zacienionym kącie.
- Malfoy? – powtórzyła Deborah, wstając. – To stary, czarodziejski ród, tak. Ja nazywam się Prince, po mężu, ale moje panieńskie nazwisko to Hate.
- Słyszałam, że ta rodzina już nie występuje – mruknęła Rachel.
- Tak – pokiwała smutno głową. – Ja byłam ostatnią z rodu Hate.
Zapanowało milczenie. Staruszka podeszła do kufra i wyciągnęła z niego jakąś zniszczoną, oprawioną w brązową skórę księgę. Podała ją Rachel i zachęciła, aby ją otworzyła.
- To spis wszystkich magicznych rodzin, żyjących na świecie – wyjaśniła. – Tu masz Brytanię.
Otworzyła książkę na stronie trzydziestej czwartej. Na pierwszej stronie znajdowało się drzewo genealogiczne rodu Crouch, najstarszego w Wielkiej Brytanii. Przewróciła stronę. Wszędzie, na każdej kartce znajdowały się ruchome drzewa genealogiczne, szkicowane portrety niektórych członków rodzin, listy nazwisk… Rachel nie znała żadnego z nich.
- Ty jesteś na piątym miejscu – Deborah pokazała jej palcem nazwisko „Malfoy” na szczycie kolejnego drzewa genealogicznego. – Na drugim miejscu jest rodzina Black, trzecie zajmują Weasleyowie, czwarte zaś Gryffindorowie.
- Jest pani bardzo mądra – zauważyła blondynka.
Starsza kobieta tylko uśmiechnęła się skromnie.
- Jestem tutaj tylko zielarką – wyjaśniła.
Rachel dopiła herbatę do końca, oddała staruszce pusty, cynowy kubek i wstała.
- Nie będę dłużej zajmowała pani czasu – powiedziała.
- Ale to nic, jeśli chcesz, zostań tu tak długo, ile będziesz chciała – machnęła lekceważąco ręką.
Blondynka zawahała się. Mogła wynająć pokój w gospodzie, ale tutaj czuła się przecież o wiele lepiej. No i miała o czym porozmawiać ze staruszką. A w gospodzie patrzyłaby tylko na grających w karty i pijących piwo mężczyzn.
- Dziękuję bardzo – z uśmiechem usiadła z powrotem na skrzypiącym krześle.
- Chodź, pokażę ci pokój – powiedziała Deborah. – Berengar, zaprowadź do stodoły jej konia.
Nachmurzony chłopak wyszedł z izby, niezbyt zadowolony z powodu rządzenia się matki. Był mniej więcej w wieku Rachel, ale przez swoją nieśmiałość zdawał się być o wiele młodszy.
Deborah zaprowadziła Rachel do pokoju, w którym miała spać. Nie był duży, lecz o wiele ładniej umeblowany i ozdobiony, niż ten z kominkiem.
- To był pokój mojej matki – wyjaśniła staruszka. – Przeprowadziła się do nas po śmierci ojca.
Blondynka powiesiła swój ciężki płaszcz na krześle i odstawiła torbę, zawierającą jej cały dobytek, pod ścianą. Chciała jeszcze porozmawiać z właścicielką domu więc zapytała, czy ma dużo pracy, i czy nie może jej w czymś pomóc, by odwdzięczyć się za okazaną dobroć.
- A co ja w zimie miałabym robić? – zadała retoryczne pytanie Deborah. – Dopiero na wiosnę urosną w magicznym lesie zioła, które będę mogła zbierać.
Usiadła na brzegu dwuosobowego, choć niewielkiego, zasłanego haftowaną narzutą łóżka.
- Jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć, pytaj – dodała.
Rachel zamyśliła się, rozważając, jakie by tu zadać pytanie.
- Co to za zamczysko stoi po drugiej stronie lasu? – spytała w końcu.
- To był kiedyś dom księcia Augusta, ale jego przyrodni brat zabił go i wyrzucił rodzinę z zamku. Sam umarł kilka lat temu, zostały tylko domowe skrzaty. Chyba że i one pomarły z głodu – rzekła.
- Teraz ty głupoty gadasz, matko.
- Akurat wczoraj widziałem, jak pali się światło na całym trzecim piętrze – dodał. – Ktoś tam mieszka. Może to ta zaginiona rodzina? Ci Ravenclawowie…?
Deborah parsknęła śmiechem.
- Bardzo w to wątpię – oświadczyła. – Ciekawe jak by tu dotarli. W naszym lesie żyje mnóstwo niebezpiecznych stworzeń mówią, że i wilkołaki tu są. Ty wiesz, Berengarze, byłeś tam nie raz. Z drugiej strony są góry i jezioro, równie niebezpieczne. No i nasza wioska. Miejscowe plotkary nie rozpuściły jeszcze żadnych domniemań. Nasza wioska stoi na uboczu, każdy tu każdego zna, wiedzielibyśmy wszyscy, że ktoś nowy przyjechał. Jak już mówiłam, trudno się tu dostać.
Zamilkła z wyrazem świętego przekonania na twarzy.
Berengar tylko machnął lekceważąco ręką. Nie chciał się kłócić ze starą, schorowaną matką, lecz swoje wiedział.
*
Nadszedł wieczór. Rachel zauważyła, że bardzo szybko zrobiło się tu ciemno. Zmęczona długą, ciężką podróżą i uciążliwie padającym śniegiem, którego dookoła wciąż przybywało, położyła się wcześnie. Zgasiła świecę i już miała kłaść się do łóżka, kiedy usłyszała dobiegające z kuchni odgłosy rozmów.
- Mam dość tego, że wciąż usiłujesz mnie z kimś zeswatać! – mówił wzburzony Berengar.
- Już najwyższy czas, żebyś znalazł sobie kobietę – broniła swoich racji Deborah. – Mądrą, ładną, utalentowaną… Rachel jest idealnym przykładem takiej dziewczyny.
- Dlatego pozwoliłaś jej tu zostać? – zapytał.
Deborah spojrzała na niego surowym wzrokiem matki.
- Jak śmiesz coś takiego sugerować – warknęła. – Szukała czarodziejów dwa lata. Nie może po takim czasie się do nas zrazić. Jesteśmy lepsi od mugoli. A to znaczy, że powinniśmy lepiej siebie traktować. Ale nie obrażaj się od razu na mnie. Nie chcę wywierać na tobie presji, ale może tobie i Rachel się poszczęści?
Berengar prychnął z pogardą.
- To wielka wojowniczka – rzekł z goryczą w głosie. – Widziałem miecz. Myślisz, że byłaby zainteresowana takim wiejskim chłopakiem? Pomyśl trochę.
Usiadł ciężko przy stole, Rachel usłyszała jak przy użyciu różdżki dorzuca drewno do ognia, buzującego w kominku.
Zrobiło jej się trochę żal chłopaka, że ma o sobie takie niskie mniemanie, ale poczuła też do niego lekką niechęć. Nie przeszkadzało jej to, że Berengar żył przez cały czas w tej wiosce. A robił z siebie taką ofiarę losu.
Ona sama zaś nie myślała o sobie jak o wielkiej wojowniczce czy bohaterce. Potrafiła władać mieczem, to prawda, ale nie chlubiła się tym. Służyła jej ta umiejętność do obrony, jeśli by różdżka zawiodła.
Nie chciała już podsłuchiwać. Domknęła drzwi najciszej jak umiała i weszła pod ogromną kołdrę. Zauważyła, że wszystko jest tu przystosowane do wielkich mrozów i ciężkich zim. Zamknęła oczy, wsłuchując się w szalejącą za oknami zawieruchę. Po chwili, gdy już ucichły głosy Deborah’y i Berengara, było słychać tylko szumiący wiatr i wycie wilków.
~*~
Nie pisałam długo, bo kurde, szlaban miałam. Na komputer. No i dużo nauki. Dzisiaj też ledwo udało mi się rozdział przepisać, w zeszycie gnił już od ponad dwóch tygodni. Ale cóż, takie życie. Musiałam dać nowy szablon, bo ten ma już z miesiąc, jest już stary. Dedykacja dla Eles. :*