niedziela, 31 stycznia 2010

19. Zima w Hogsmeade

Wiatr ciął ostro, mimo to koń pruł mocno na przód, rozbryzgując na boki śnieg i błoto. Twarz blondynki krwawiła w wielu miejscach od ostrego wiatru i śniegu.
Rachel nie znosiła zimy. Wszystko działo się wtedy tak powolnie i mozolnie. Nosiło się dwa razy więcej ubrań, trzeba było uważać, żeby nie zasnąć na dworze podczas postoju, bo bardzo łatwo można było zamarznąć. I konie męczyły się szybciej, bardzo często zdychając na zapalenie płuc.

Dziewczyna dostrzegła poprzez gęsto sypiący śnieg wieżę, majaczącą w oddali. Zacisnęła powieki, bo białe, zimne płatki wpadały jej do oczu. Wypatrzyła też las, oddzielający ją od owej budowli. Dotarła szybko do drzew i zsiadła ze swojego zmarzniętego, zmęczonego konia. Zajrzała w las. Drzewa w nim rosnące bardzo szybko, jakby pod wpływem czarów, zaczynały się pojawiać bardzo blisko siebie. Stwierdziła więc, że najlepszym wyjściem będzie go ominąć, niż błąkać się między tą gęstwiną. Przecież las nie może ciągnąć się w nieskończoność.


Popędziła konia, który już skulił się, drżąc okropnie z zimna. Jechała kilka minut, wypatrując końca lasu albo jakiejś innej rzeczy, która nie byłaby drzewem lub śniegiem. Weszła nieco między drzewa, bo wiatr zaczął robić się wprost nieznośny. Las jednak ciągnął się i ciągnął…

Nagle zobaczyła koryto rzeki, pełne zamarzniętej wody. Zbyt niebezpiecznie było przechodzić po lodzie na drugą stronę. Koń był zbyt ciążki, mimo ostrej diety, którą zarówno on, jak i jego właścicielka ostatnio przeszli.
Rachel zaczęła się więc rozglądać dookoła w poszukiwaniu czegoś, co mogłaby transmutować. Ale wszędzie tylko śnieg.


Spostrzegła długą gałąź. Przywołała ją zaklęciem, umieściła poziomo w powietrzu i transmutowała w kładkę, na tyle szeroką, by koń utrzymał równowagę, i na tyle silną, by nie przełamać się pod jego ciężarem.


Posłała ją na drugi brzeg, by mogła przejść na drugą stronę. Popędziła konia, a on ruszył niepewnie. Rachel nie bała się jednak. Prowadziła spokojnie konia, wstrzymując oddech, jak gdyby mu to pomogło utrzymać równowagę.
Rumak z ulgą zeskoczył z kładki na pewny grunt. Po drugiej stronie śnieg był o wiele większy, więc koń zapadł się w nim po kolana swoich długich, cienkich nóg.


Kilka minut minęło, zanim Rachel zobaczyła coś jeszcze. Na horyzoncie między drzewami zamajaczył jej jakiś dom. Popędziła konia. Pomyślała na początku, że dotarła do zamku, którego wieżę widziała zanim weszła do lasu, ale kiedy znalazła się na jego skraju, stwierdziła, że znalazła się w jakiejś wiosce. Ale za to w jakiej…

Wszystko tutaj była magiczne. I nikt nawet nie próbował się z tym kryć. Namalowana jedna miotła na drewnianej tabliczce przy drzwiach baru poruszała się. Ludzie, którzy odważyli się wyjść w taką pogodę z domu byli dziwnie ubrani. Na głowach mieli czarodziejskie tiary, kołnierze swoich peleryn obszyli futerkiem jakichś podejrzanych, tajemniczych zwierząt. Bo które normalne stworzenie miałoby zieloną lub jasnofioletową sierść?

Rachel stała na skraju lasu, gapiąc się na nich jak oniemiała. Dopiero do niej dotarło, że po tylu miesiącach poszukiwać nareszcie odnalazła swoich.
Zauważyła ją jakaś stara, pomarszczona kobieta. Rachel dopiero później poznała, że to osoba płci żeńskiej, bo miała futrzany kaptur na głowie. Podeszła do niej, dając jej jasno do zrozumienia, żeby na nią zaczekała.

- Co tu robisz w taką zawieruchę? – zapytała staruszka. – Chodź, chodź, zrobię ci herbatę.
Rachel, zaskoczona dziwną uprzejmością kobiety, zeskoczyła z konie i poszła za nią.


Staruszka mieszkała na skraju wioski w marnej, drewnianej chacie. Zaprosiła dziewczynę do środka. W domu były trzy małe pomieszczenia. W tym największym znajdował się strasznie poobijany kominek, w którym iskrzył się ogień. Z drugiego pokoju wyszedł jakiś młody mężczyzna. Miał ciemne włosy i bystre, niebieskie oczy. Zmarszczył lekko brwi, kiedy zobaczył Rachel. Sprawiał wrażenie, jakby się rozgniewał na jej widok.

- Mamo, co ty znowu robisz? – zapytał rozdrażniony. – Pomagasz każdemu człowiekowi, chociaż go nie znasz.
- Trzeba miłować bliźnich – wydyszała, zdejmując gruby, zimowy płaszcz. – Ale co ty tam, dziecko, wiesz…
Westchnęła ciężko i machnęła różdżką w stronę pieca, pod którym buchnął ogień.
- Co robisz w Hogsmeade? – spytała dziewczynę.
Rachel wyciągnęła ze swojej skórzanej torby słoiczek z dyptamem.
- Szukam czarodziejów i czarownic – odparła, smarując sobie dyptamem rany na twarzy. – Już od dwóch lat. Sądziłam, że w Szkocji ich nie znajdę. Legendy mówią raczej o Walii. Poza tym Szkocja to taki nieprzyjazny teren dla nas.
Staruszka uśmiechnęła się tak, że jej wszystkie liczne zmarszczki się porozciągały.

- Kochanie, czarodzieje i czarownice są wszędzie – zaśmiała się. To nie zwierzęta, które nie mogą żyć w określonych środowiskach. Jestem pewna, że tam, w tych nieodkrytych krajach są magicy równie znakomici, jak tutaj. Albo i lepsi. Nas cywilizacja już powoli pochłania.
Rachel schowała słoiczek do torby i wzięła od kobiety kubek herbaty.
- Wybacz, że się nie przedstawiłam – dodała staruszka. – Jestem Deborah, a mój syn to Berengar. Chłopak podszedł do blondynki i ucałował jej dłoń z niepewną miną.
- Nazywam się Rachel Malfoy – przedstawiła się, kiedy Berengar wrócił już na swoje miejsce w zacienionym kącie.
- Malfoy? – powtórzyła Deborah, wstając. – To stary, czarodziejski ród, tak. Ja nazywam się Prince, po mężu, ale moje panieńskie nazwisko to Hate.
- Słyszałam, że ta rodzina już nie występuje – mruknęła Rachel.
- Tak – pokiwała smutno głową. – Ja byłam ostatnią z rodu Hate.
Zapanowało milczenie. Staruszka podeszła do kufra i wyciągnęła z niego jakąś zniszczoną, oprawioną w brązową skórę księgę. Podała ją Rachel i zachęciła, aby ją otworzyła.
- To spis wszystkich magicznych rodzin, żyjących na świecie – wyjaśniła. – Tu masz Brytanię.


Otworzyła książkę na stronie trzydziestej czwartej. Na pierwszej stronie znajdowało się drzewo genealogiczne rodu Crouch, najstarszego w Wielkiej Brytanii. Przewróciła stronę. Wszędzie, na każdej kartce znajdowały się ruchome drzewa genealogiczne, szkicowane portrety niektórych członków rodzin, listy nazwisk… Rachel nie znała żadnego z nich.


- Ty jesteś na piątym miejscu – Deborah pokazała jej palcem nazwisko „Malfoy” na szczycie kolejnego drzewa genealogicznego. – Na drugim miejscu jest rodzina Black, trzecie zajmują Weasleyowie, czwarte zaś Gryffindorowie.
- Jest pani bardzo mądra – zauważyła blondynka.
Starsza kobieta tylko uśmiechnęła się skromnie.
- Jestem tutaj tylko zielarką – wyjaśniła.
Rachel dopiła herbatę do końca, oddała staruszce pusty, cynowy kubek i wstała.
- Nie będę dłużej zajmowała pani czasu – powiedziała.
- Ale to nic, jeśli chcesz, zostań tu tak długo, ile będziesz chciała – machnęła lekceważąco ręką.


Blondynka zawahała się. Mogła wynająć pokój w gospodzie, ale tutaj czuła się przecież o wiele lepiej. No i miała o czym porozmawiać ze staruszką. A w gospodzie patrzyłaby tylko na grających w karty i pijących piwo mężczyzn.


- Dziękuję bardzo – z uśmiechem usiadła z powrotem na skrzypiącym krześle.
- Chodź, pokażę ci pokój – powiedziała Deborah. – Berengar, zaprowadź do stodoły jej konia.
Nachmurzony chłopak wyszedł z izby, niezbyt zadowolony z powodu rządzenia się matki. Był mniej więcej w wieku Rachel, ale przez swoją nieśmiałość zdawał się być o wiele młodszy.

Deborah zaprowadziła Rachel do pokoju, w którym miała spać. Nie był duży, lecz o wiele ładniej umeblowany i ozdobiony, niż ten z kominkiem.
- To był pokój mojej matki – wyjaśniła staruszka. – Przeprowadziła się do nas po śmierci ojca.


Blondynka powiesiła swój ciężki płaszcz na krześle i odstawiła torbę, zawierającą jej cały dobytek, pod ścianą. Chciała jeszcze porozmawiać z właścicielką domu więc zapytała, czy ma dużo pracy, i czy nie może jej w czymś pomóc, by odwdzięczyć się za okazaną dobroć.
- A co ja w zimie miałabym robić? – zadała retoryczne pytanie Deborah. – Dopiero na wiosnę urosną w magicznym lesie zioła, które będę mogła zbierać.
Usiadła na brzegu dwuosobowego, choć niewielkiego, zasłanego haftowaną narzutą łóżka.
- Jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć, pytaj – dodała.
Rachel zamyśliła się, rozważając, jakie by tu zadać pytanie.
- Co to za zamczysko stoi po drugiej stronie lasu? – spytała w końcu.
- To był kiedyś dom księcia Augusta, ale jego przyrodni brat zabił go i wyrzucił rodzinę z zamku. Sam umarł kilka lat temu, zostały tylko domowe skrzaty. Chyba że i one pomarły z głodu – rzekła.
- Teraz ty głupoty gadasz, matko.
- Akurat wczoraj widziałem, jak pali się światło na całym trzecim piętrze – dodał. – Ktoś tam mieszka. Może to ta zaginiona rodzina? Ci Ravenclawowie…?
Deborah parsknęła śmiechem.
- Bardzo w to wątpię – oświadczyła. – Ciekawe jak by tu dotarli. W naszym lesie żyje mnóstwo niebezpiecznych stworzeń mówią, że i wilkołaki tu są. Ty wiesz, Berengarze, byłeś tam nie raz. Z drugiej strony są góry i jezioro, równie niebezpieczne. No i nasza wioska. Miejscowe plotkary nie rozpuściły jeszcze żadnych domniemań. Nasza wioska stoi na uboczu, każdy tu każdego zna, wiedzielibyśmy wszyscy, że ktoś nowy przyjechał. Jak już mówiłam, trudno się tu dostać.


Zamilkła z wyrazem świętego przekonania na twarzy.

Berengar tylko machnął lekceważąco ręką. Nie chciał się kłócić ze starą, schorowaną matką, lecz swoje wiedział.


*


Nadszedł wieczór. Rachel zauważyła, że bardzo szybko zrobiło się tu ciemno. Zmęczona długą, ciężką podróżą i uciążliwie padającym śniegiem, którego dookoła wciąż przybywało, położyła się wcześnie. Zgasiła świecę i już miała kłaść się do łóżka, kiedy usłyszała dobiegające z kuchni odgłosy rozmów.


- Mam dość tego, że wciąż usiłujesz mnie z kimś zeswatać! – mówił wzburzony Berengar.
- Już najwyższy czas, żebyś znalazł sobie kobietę – broniła swoich racji Deborah. – Mądrą, ładną, utalentowaną… Rachel jest idealnym przykładem takiej dziewczyny.
- Dlatego pozwoliłaś jej tu zostać? – zapytał.
Deborah spojrzała na niego surowym wzrokiem matki.
- Jak śmiesz coś takiego sugerować – warknęła. – Szukała czarodziejów dwa lata. Nie może po takim czasie się do nas zrazić. Jesteśmy lepsi od mugoli. A to znaczy, że powinniśmy lepiej siebie traktować. Ale nie obrażaj się od razu na mnie. Nie chcę wywierać na tobie presji, ale może tobie i Rachel się poszczęści?
Berengar prychnął z pogardą.
- To wielka wojowniczka – rzekł z goryczą w głosie. – Widziałem miecz. Myślisz, że byłaby zainteresowana takim wiejskim chłopakiem? Pomyśl trochę.
Usiadł ciężko przy stole, Rachel usłyszała jak przy użyciu różdżki dorzuca drewno do ognia, buzującego w kominku.

Zrobiło jej się trochę żal chłopaka, że ma o sobie takie niskie mniemanie, ale poczuła też do niego lekką niechęć. Nie przeszkadzało jej to, że Berengar żył przez cały czas w tej wiosce. A robił z siebie taką ofiarę losu.
Ona sama zaś nie myślała o sobie jak o wielkiej wojowniczce czy bohaterce. Potrafiła władać mieczem, to prawda, ale nie chlubiła się tym. Służyła jej ta umiejętność do obrony, jeśli by różdżka zawiodła.

Nie chciała już podsłuchiwać. Domknęła drzwi najciszej jak umiała i weszła pod ogromną kołdrę. Zauważyła, że wszystko jest tu przystosowane do wielkich mrozów i ciężkich zim. Zamknęła oczy, wsłuchując się w szalejącą za oknami zawieruchę. Po chwili, gdy już ucichły głosy Deborah’y i Berengara, było słychać tylko szumiący wiatr i wycie wilków.


~*~


Nie pisałam długo, bo kurde, szlaban miałam. Na komputer. No i dużo nauki. Dzisiaj też ledwo udało mi się rozdział przepisać, w zeszycie gnił już od ponad dwóch tygodni. Ale cóż, takie życie. Musiałam dać nowy szablon, bo ten ma już z miesiąc, jest już stary. Dedykacja dla Eles. :*

niedziela, 3 stycznia 2010

18. "Wszystko zmierza ku dobremu"

Gryffindor w końcu puścił Rowenę i odwrócił się w kierunku Helgi i Salazara. Ten drugi nie był zachwycony.
- Nie musiałeś – wycedził.
Zamachnął się i z zaciśniętej mocno pięści uderzył Godryka w twarz. Ten przewrócił się do tyłu, lecz prawie natychmiast się podniósł.
Sam z siebie nigdy nie zaatakowałby Salazara, ale ten atak tak go poruszył, że aż sam się zdziwił. Zamachnął się i uderzył Slytherina w nos.


Walka trwała nie długo, lecz i tak oboje agresorzy byli poobijani i krwawili.
- Do cholery, uspokójcie się! – krzyknęła Helga, sama przerażona swoim wybuchem.
Wyciągnęła błyskawicznie różdżkę, a moc wezbrała w niej z całą siłą. Huknęło, cały hol wypełnił gęsty, szary dym, a kiedy opadł, tworząc na kamiennej podłodze jednocentymetrową warstwę kurzu. Salazar i Godryk leżeli na wznak, dysząc ciężko, każdy pod inną ścianą.

Helga gapiła się w to miejsce, w którym jeszcze przed chwilę bił się Slytherin i Gryffindor. Schowała różdżkę do kieszeni z kamienną miną.
- No, to… jeśli znów zaczniecie, dostaniecie drugi raz – powiedziała, unikając spojrzenia wszystkich.
Stary skrzat domowy, również przez przypadek odrzucony zaklęciem, leżał powykręcany i brudny od szarego pyłu pomiędzy chłopakami, łzy mieszały się z nim, a oczy wyłaziły z orbit. Rowena odprawiła go, a sama kazała Godrykowi i Salazarowi się dogadać, po czym wyszła razem z przyjaciółką odprowadzić konie.


Slytherin usiadł na pierwszym stopniu schodów i przyglądał się Gryffindorowi, który jednym machnięciem różdżki usunął szary pył, pokrywający całą podłogę. Usiadł obok niego i również utkwił wzrok w swoich stopach.
- Wybacz, że ją pocałowałem – odezwał się pierwszy Godryk. – To dla tego, że się ucieszyłem, nic nie czuję do Roweny… to znaczy, kocham ją jak siostrę, nic więcej.
Slytherin milczał przez chwilę, myśląc intensywnie.
- Łączyło nas kiedyś coś więcej – rzekł w końcu. – To już skończone, ale…
- Ale nadal nie możesz się z niej wyleczyć? – dokończył za niego.
- Tak.
Zamilkł. Przez kilka minut nie odzywali się do siebie, wpatrując się w podłogę.

W końcu Slytherin odezwał się:
- A ja przepraszam, że cię uderzyłem.
- Nie no, miałeś powody.
Wróciły dziewczyny. Obie miały świeży śnieg na włosach i ramionach, i obie rozmawiały. Kiedy zobaczyły siedzących na schodach chłopców, zatrzymały się na chwilę.
- Pogodziliście się? – zapytała Rowena. – Jeśli tak, to chodźcie. Musimy zwiedzić zamek.

Zaczęli wspinać się po schodach. Po chwili byli już tak zmęczeni, że musieli na moment przystanąć. Salazar zaklął pod nosem.
- Dajmy temu spokój – wydyszał. – Jutro to zrobimy, jestem zmęczony.
- Gdybyś nie stracił energii na bezsensowną bijatykę z Godrykiem, nie miałbyś tego problemu – powiedziała Helga.
Weszli na trzecie piętro. Budynek nie wyglądał przytulnie, od razu to stwierdzili. Na szkołę nadawał się świetnie. Pokoje były jednak urządzone jak zwyczajne sypialnie.


- Można by sprzedać te meble – zaproponowała Helga. – I tak nie zdadzą się na nic.
- Chyba że chcemy zrobić sypialnie dla uczniów – wtrącił Gryffindor.
Slytherina znów ogarnęło pesymistyczne myślenie.
- O ile uczniów znajdziemy – rzekł. – Przecież teraz każdy ukrywa się jak może, skąd niby mamy wiedzieć, kto jest czarodziejem?

Rowena roześmiała się drwiąco.
- W Ministerstwie Magii można sprawdzić bardzo łatwo – wyjaśniła, lecz uśmiech jej zbladł, gdy zobaczyła nic nie rozumiejące miny przyjaciół. Westchnęła ciężko i przewróciła oczami. – No nie, czy wy nic nie czytacie? Ministerstwo Magii zajmuje się płatnościami, przestrzegania praw czarodziejskich i w ogóle ukrywania naszego świata magicznego przed mugolami w ten sposób, żeby i nam się dobrze żyło. Jego budynek znajduje się w Anglii. Było to pierwsze Ministerstwo Magii na świecie, później powstało ministerstwo we Francji, Egipcie, Grecji i w Rzymie. A później to już jakoś tak szło w pozostałych krajach. Ale nasze i tak jest najstarsze, pochodzi jeszcze sprzed narodzenia Chrystusa.


Zakończyła swoją opowieść z szerokim uśmiechem na ustach. Reszta nie podzielała jednak jej zachwytu.
- Nie mówiłaś, że trzeba to będzie rejestrować – odezwał się Godryk.
- Czy ja muszę o wszystkim myśleć? – zapytała poirytowana jego głupią odzywką Rowena. – Zresztą to zajmie nam chwilę, edukacja młodych czarowników i czarownic jest bardzo ważna, przecież nie możemy dopuścić, aby nasz gatunek wyginął.


Slytherin wybuchnął szyderczym śmiechem.
- No pewnie, bo dotarcie do Anglii i powrót do Szkocji zajmie nam najwyżej jedno popołudnie – zadrwił.
Rowena znów przewróciła oczami.
- A nawet mniej – warknęła. – Przecież będziemy mogli się teleportować, pomyśl trochę. Zanim przygotujemy tu wszystko, minie dużo czasu. A teraz wybaczcie, jestem zmęczona, idę spać.


Otworzyła drzwi do najbliższej sypialni, powiedziała reszcie „dobranoc” i zamknęła się w środku. Przebrała się w koszulę nocną i podeszła do wielkiego lustra w złoconej ramie. Spojrzała na swój stan. Ubrana była w starą, cerowaną chyba ze dwadzieścia razy, poszarzałą koszulę nocną, a przecież to wszystko było teraz jej. Była bajecznie bogata, a wyglądała jak obdartuska.
Położyła się do łóżka, prawie natychmiast też zasnęła.


*


Rano obudziła się wcześnie. Gdy spojrzała w okno, Black, bijący z niego prawie ją oślepił. Była to tylko biel śniegu, odbijająca blade, surowe światło zimowego słońca.

Wyślizgnęła się z łóżka, myśląc o rozmowie z Roweną. Poczuła się gorsza, kiedy sobie uświadomiła, że tamta dziewczyna jest nie tylko ładniejsza od niej, ale i nieporównywalnie mądrzejsza. Helga dopiero co dowiedziała się o istnieniu jakiegoś Ministerstwa Magii, a Ravenclaw zdawała się znać je od dziecka. Nie chciała dopuścić do siebie tej myśli, ale zazdrościła jej.


Kiedy się już przygotowała, poszła do pokoju Roweny. Zapukała, a kiedy usłyszała jej głos, weszła do środka. Dziewczyna ubierała właśnie buty. Uśmiechnęła się na widok rudowłosej.

- Już wstałaś? – zapytała. – Chodź, musimy się pospieszyć, zamek jest wielki, zanim go całego zwiedzimy, minie sporo czasu.
Chwyciła przyjaciółkę za rękę i wybiegła z pokoju. Obudziły najpierw Gryffindora, później Slytherina. Musieli odnaleźć kuchnię. Zeszli do holu.

Rowena postanowiła wezwać skrzata.
- Skrzacie! – zawołała kilkakrotnie.
Coś teleportowało się z głośnym trzaskiem i przed nimi pojawił się stary, brudny skrzat. Powitał swoją panią z głębokim ukłonem.
- Gdzie możemy tu coś zjeść? – zapytała go.
- W tamtej sali, zaprowadzę panienkę Rowenę – odparł, chwycił obie dziewczyny za rękawy szat i poprowadził Czwórkę do dużej sali na parterze.
Duża to mało powiedziane. Była ogromna i w każdym drobiazgu widać było rozpustną świetność. Kiedy znaleźli się w środku, wszyscy wydali z siebie westchnienia i wypowiedziane szeptem słowa podziwu.


- Ale piękna… – odezwał się Godryk.
- Wielka Sala – powiedziała Helga, patrząc na wspaniały dywan, którym wyłożona była kamienna podłoga.
- Skrzacie – zawołała Rowena, zanim ten wyszedł z sali. – Jak mam się do ciebie zwracać?
- Mam na imię Kopciuch – odpowiedział, znów nisko się kłaniając. – Co mamy podać na śniadanie?
- Cokolwiek – odparł Gryffindor. – Po tym, co jedliśmy podczas podróży, nie jesteśmy specjalnie wybredni.
Kopciuch ukłonił się jeszcze raz i zostawił Czwórkę samą.


Ci od razu zaczęli konspiracje na temat pomieszczenia.
- A więc – zaczęła Rowena. – Można by usunąć ten dziwny stół i postawić oddzielne dla uczniów. W Wielkiej Sali nie potrzebne są też te obrazy… przeniesiemy je do holu.
Spojrzała na Helgę, która miała zażenowaną minę z powodu nazwy, jaką nadała tej komnacie.
- Ta nazwa jest idealna – dodała Rowena.
- Ale dywan się usunie – stwierdził Slytherin. – Można by go sprzedać Egipcjanom, oni zawsze robili cyrki z różnymi materiałami.


Usiedli przy ogromnym, okrągłym, zajmującym prawie całe pomieszczenie stole, po środku którego znajdowała się wycięta dziura.

- Nie pamiętam, by tu coś takiego stało – stwierdziła Rowena, kiedy trójka skrzatów domowych przyniosła im śniadanie.
Na półmiskach, tacach i talerzach były takie potrawy, o których istnieniu nawet nie wiedzieli. Bez przekonania zabrali się do jedzenia, bo głód skręcał im aż żołądki. Stwierdzili jednak, że potrawy są o wiele lepsze, niż te, które jedli we własnych domach, więc reszta śniadania minęła im w radosnych rozmowach.

- Więc trzeba to zarejestrować w Ministerstwie Magii, tak? – podjął na nowo temat, który zakończyli poprzedniego dnia.
- Mówiłam już – odparła Rowena. – To nie zajmie dużo czasu. Poza tym, jeśli nawet trwałoby to cały dzień, warto.
- Nie możemy teraz zrezygnować – za przyjaciółką opowiedziała się Helga. – Jesteśmy w Szkocji, mamy zamek, jesteśmy prawie dorośli… Wszystko zmierza ku dobremu.
Gryffindor uniósł swój puchar z winem, wznosząc toast:
- Za Hogwart.
- Za Hogwart – powtórzyła reszta.
Zgodnie z przymusem, stuknęli się pucharami.


Slytherin i Gryffindor, zamiast wypić ich zawartość, rozwalili je, uderzając się nimi nawzajem w skronie. Wino opryskało stół, piękny dywan i dziewczyny. Salazar i Godryk natomiast cali ociekali czerwonym trunkiem. Nie przeszkadzało im to, bo teraz cała czwórka była szczęśliwa, jak nigdy dotąd. Dla czarodziejów, tępionych przez mugoli, rozpoczęła się nowa era.


~*~


Pisałam ten rozdział długo, bo do dwunastej trzydzieści. W nocy oczywiście. A dziś prawie się spóźniłam do kościoła na dziewiątą. Cóż, jest to pierwszy rozdział w 2010 roku. I jest trochę spokojniejszy. Zmieniłam też szablon na taki bardziej „hogwarcki”, bo ten już mam dość długo. Dedykacja dla alice. :*